Po dwóch latach od zaprzysiężenia rządu Donalda Tuska z jego poczynań mogli być zadowoleni już tylko najtwardsi zwolennicy byłego „króla Europy”. Sprawowanie władzy przez lidera uśmiechniętej koalicji można było bowiem sprowadzić do uprawiania „polityki twitterowej”, czyli zamieszczania w mediach społecznościowych wpisów skierowanych do najgłupszego elektoratu. Z komunikatów na portalu X dowiadywaliśmy się, że kiedy tylko premierowi coś nie wychodziło, a działo się tak dość często, winni temu byli przeklęci pisowcy albo złowrodzy Rosjanie.
Symbolem wyborczego sukcesu Tuska i spółki w wyborach parlamentarnych 2023 roku stało się wrocławskie Jagodno, gdzie niemal do 3 w nocy obywatele czekali w kolejce, by oddać głos, dzięki któremu zakończą się ciemne lata i rządy grupy rekonstrukcji historycznej sanacji z Żoliborza odejdą w niepamięć. Tak się ostatecznie stało, bo choć Prawo i Sprawiedliwość uzyskało najlepszy wynik, to wobec braku zdolności koalicyjnej musiało pożegnać się z resortowymi posadami. Zanim jednak doszło do przekazania steru nawy państwowej, partia Jarosława Kaczyńskiego do spółki z ówczesnym prezydentem Andrzejem Dudą przeprowadziła intrygę, polegającą na sformowaniu rządu tymczasowego premiera Mateusza Morawieckiego. Dwa tygodnie jego działalności dały czas na uporządkowanie spraw w ministerstwach, a także odsunięcie zaprzysiężenia gabinetu Tuska aż do rocznicy wprowadzenia stanu wojennego, co dało pisowskim propagandystom sposobność do nazywania nowej większości sejmowej „koalicją 13 grudnia”.
Niespełnione obietnice
Spośród ugrupowań współtworzących uśmiechniętą koalicję zdecydowanie najwięcej do powiedzenia miała Koalicja Obywatelska, której liderzy w trakcie kampanii wyborczej w 2023 r. uznali, że nie ma sensu prezentować obszernego programu, ale wystarczy przedstawić „sto konkretów”. Dotyczyły one zarówno spraw mniejszych, jak i większych, ale nie stanowiły przewrotu kopernikańskiego, ani nawet nie odpowiadały na najważniejsze problemy, przed którymi stał nasz urokliwy bantustan. Szybko okazało się, że zrealizowanie nawet tak ograniczonych obietnic przerosło byłego „króla Europy”. Wprawdzie wiele z propozycji było populistycznych i szkodliwych i właściwie dobrze, że nie weszły w życie, ale niezależnie od tego na kanwie „stu konkretów” widać było wyraźnie, że słowo znaczy w polityce dla Tuska nie więcej niż zeszłoroczny piach z gdańskiej plaży.
Kiedy po dwóch latach od wyborów październikowych licznik na partyjnej stronie wskazywał na wykonanie ok. trzydziestu obietnic, premier począł rżnąć głupa i stwierdził, że skoro jego ugrupowanie uzyskało niespełna 31 proc. głosów, to on zrealizował jedną trzecią zapowiedzi, co uznał za „chyba uczciwy rachunek”. Inni przedstawiciele ugrupowania przekonywali, że był to program jedynie KO, a nie całej koalicji, a więc przy braku samodzielnej większości nie można było wymagać jego wdrożenia. Można by było uznać takie tłumaczenia za zasadne, gdyby nie to, że sam premier podczas swego exposé – odnosząc się do „stu konkretów” – zadeklarował w imieniu tworzącego się wówczas rządu, iż zapowiedzi zostaną zrealizowane, a „Polska ich będzie z tego rozliczała”. Tak też się stało, a efekt nie był korzystny dla ekipy Tuska.
Rozliczenia na dwa tempa
Jednym z filarów „stu konkretów” i całej drogi KO do władzy była zapowiedź pociągnięcia do odpowiedzialności polityków PiS-u. Jeszcze w trakcie kampanii wiele osób zakładało, że jest to jedynie czcze gadanie, bo w końcu przez ponad trzydzieści lat III Rzeczpospolitej politycy raczej stronili od ścigania swoich oponentów, zapewne z obawy, że po zmianie rządu sami także mogą znaleźć się na celowniku. Początkowo uśmiechnięta koalicja powołała szereg komisji sejmowych, których działalność bardziej ośmieszała samą instytucję, niżli prowadziła do jakichś faktycznych rozstrzygnięć. Ostatecznie doszło jednak do pierwszych aresztowań i stawiania zarzutów przez prokuraturę, co skłoniło komentatorów do rewizji swego stanowiska i uznania, że nastąpiło przełamanie zasady konstytuującej polską politykę, iż „my nie ruszamy Waszych, Wy nie ruszacie naszych”.
Najwyrazistszym tego przykładem było uchylenie immunitetu byłemu ministrowi sprawiedliwości Zbigniewowi Ziobro, któremu prokuratura chciała postawić kilkadziesiąt zarzutów, z czego najpoważniejszy dotyczył kierowania zorganizowaną grupą przestępczą. Poseł szybko czmychnął jednak na Węgry, gdzie – z azylem politycznym – przebywał już były wiceminister sprawiedliwości Marcin Romanowski. Początkowo Ziobro zadeklarował, że zgodzi się na przesłuchanie „na uchodźstwie”, a kiedy okazało się, że prokuratura nie będzie tańczyć w rytm jego żądań, polityk PiS zapowiedział, iż wróci do kraju, jeśli „zostanie przywrócony losowy przydział spraw sędziom”, zostaną przywróceni „nielegalnie odwołani prezesi sądów” oraz „legalna władza w prokuraturze, w tym legalny prokurator krajowy”.
(Nie)praworządność
Warunki stawiane przez Ziobro odnosiły się do działań resortu sprawiedliwości, które miały być realizacją przedwyborczych zapowiedzi rzekomego przywrócenia tzw. praworządności. O ile zmiany przeprowadzane przez PiS doprowadziły do jeszcze większego chaosu w obszarze sądownictwa, o tyle mitycznej „praworządności” nikt nigdy w Polsce nie widział. Choć trudno było mówić o przywracaniu czegoś, co nie istniało, to już po nieco ponad dwóch miesiącach od zmiany władzy Komisja Europejska odblokowała dla naszego kraju środki z Krajowego Planu Odbudowy, będącego de facto planem zadłużenia, uzależnionym od realizacji skrajnie lewicowych pomysłów. Okazało się, że do wydania zgody na wypłacenie pierwszej transzy środków z KPO nie były potrzebne zmiany ustawowe, ale wystarczyło przedstawienie przez ówczesnego ministra sprawiedliwości Adama Bodnara Planu Działań Polski ws. przywracania praworządności, co jedynie potwierdziło słuszność tezy o wstrzymywaniu wypłat z powodów politycznych. W kolejnych miesiącach uśmiechnięta koalicja podejmowała działania na granicy prawa, co było realizacją myśli wyrażonej przez premiera Tuska, iż „to będzie zgodnie z prawem, tak jak oni je rozumieją”, co odnosiło się nie tylko do ekipy sprawującej władzę, ale także podpowiadających im prawników i konstytucjonalistów.
Wymiana klęcznika
Najważniejszy zwrot po przekazaniu władzy w 2023 r. nastąpił w obszarze polityki zagranicznej. Wprawdzie władze warszawskie nadal prowadziły politykę służalczą wobec obcych stolic, z tym że teraz nie były uwieszone u klamek w Waszyngtonie i Jerozolimie, ale w Brukseli oraz Berlinie. O ile w 2023 r., w wyniku zmiany w polityce prezydenta USA Joe Bidena Polska ponownie znalazła się w strefie wpływów erefenowskich, o tyle jego następca Donald Trump postanowił ponownie odbudować pozycję Stanów Zjednoczonych w Europie, czego przejawem było poparcie przed wyborami prezydenckimi dla Karola Nawrockiego. Rolę obecnego premiera wobec Niemiec dobrze zilustrowała deklaracja złożona przez niego w Berlinie, gdzie zapowiedział, że jeśli nie uzyska jasnej deklaracji ze strony naszego zachodniego sąsiada ws. zadośćuczynienia dla żyjących bezpośrednich ofiar II Wojny Światowej, to będzie „rozważał decyzję, że Polska wypełni tę potrzebę z własnych środków”. Niezależnie od przestawienia wajchy, oba obozy łatwo znalazły wspólny język, wystosowując swoiste zaproszenie na obchody wyzwolenia niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau dla ściganego przez Międzynarodowy Trybunał Karny w związku z ludobójstwem w Strefie Gazy premiera Izraela Benjamina Netanjahu. Niezmiennie władze warszawskie dalej dobrze czuły się także w roli „sług narodu ukraińskiego”.
Kurs na lewo
Dwa lata rządu Tuska to także radykalny skręt naszego kraju w lewo, który byłby jeszcze wyraźniejszy, gdyby inaczej zgięła się historii sprężyna i najważniejszy urząd w państwie piastowałby prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski. Nawet jednak nie posiadając własnego człowieka w Pałacu Prezydenckim, uśmiechnięta koalicja chyżo przystąpiła do budowy Polski swoich marzeń. Przeprowadzano chociażby cichą rewolucję w kwestii karania za tzw. mowę nienawiści, która rzekomo jest szczególnie szkodliwa społecznie, jak również w postępowaniach dotyczących aborcji, która z kolei może podobnież powodować znikomą szkodliwość społeczną czynu. Do tego kontynuowana była rozpoczęta za rządów PiS stopniowa przemiana naszego urokliwego bantustanu w państwo multikulturowe, czego wyrazem było rozbudowywanie na masową skalę Centrów Integracji Cudzoziemców. I marnym pocieszeniem w tej sytuacji mogło być zwolnienie Polski na rok z „mechanizmu solidarności” w ramach Nowego Paktu o Migracji i Azylu.
To rzecz jasna jedynie zarys problemów i bolączek, które sprawiają, że na początku grudnia 2025 r. w sondażu Ogólnopolskiej Grupy Badawczej zaledwie co trzeci badany (34,2 proc.) pozytywnie oceniał pracę rządu Tuska, a co drugi (49 proc.) miał o niej negatywną opinię. Więcej na temat kulis uśmiechniętej władzy i efektów jej działań piszę w przygotowywanej w Bibliotece Wolności publikacji pod roboczym tytułem „Rządy »Niemca«”.