Mandaty za szopy, niewłaściwe ogrzewanie, czerpanie wody ze studni czy odprowadzanie „deszczówki” do kanalizacji. Od początku roku władza rozpoczęła falę kontroli, której celem jest złupić Polaków z ostatniego grosza.
Nienawiść przyobleczona w szaty miłości i wierząca głęboko, że jest miłością – oto czym jest socjalizm.
Mirosław Dzielski
10 tysięcy złotych – tyle może zapłacić właściciel działki, który zdecydował się postawić szopę ogrodową bliżej niż 1,5 metra od płotu swojej posesji. Wszystko dlatego, że z początkiem roku rząd Donalda Tuska nagle przypomniał sobie, że trzeba podjąć walkę z nielegalnymi szopami ogrodowymi.
Wszystko z powodu rozporządzenia Ministra Infrastruktury z 12 kwietnia 2002 roku. Precyzuje ono warunki techniczne i odległości od granic działek właśnie dla szopy. Zgodnie z paragrafem 12 tego rozporządzenia, szopa nie może stać bliżej niż 4 metry od płota, jeśli ma ścianę z oknami lub drzwiami i nie bliżej niż 3 metry, jeśli okien i drzwi nie posiada. A jeśli mamy do czynienia z zabudową rodzinną, to szopa nie może stać bliżej niż 1,5 metra od płota.
Rząd Tuska doszedł do wniosku, że zjawisko stawiania szop bliżej płota niż pozwalają przepisy, staje się plagą. W rezultacie w całej Polsce do kontrolowania odległości szop od płotów ruszyły dziesiątki inspektorów nadzoru budowlanego. Urzędnicy zjawiają się niezapowiedziani i prowadzą kontrole (internauci piszą, że dochodzi do pomiarów z użyciem linijki).
Gdy uznają, że szopa stoi zbyt blisko płota, wydają decyzję o nałożeniu kary administracyjnej. Wynosi ona 5 tysięcy złotych. Drugie tyle właściciel musi zapłacić za legalizację szopy. Dowodzi to, że dla inspektorów budowlanych celem nie jest przestrzeganie ładu w przepisach o zagospodarowaniu przestrzeni (wówczas nakazywaliby rozbiórkę budynku) tylko „oskubanie” właściciela z pieniędzy.
Podatnik jak bankomat
Dziesiątki inspektorów ochrony środowiska ruszyły również do kontrolowania sposobów poboru wody ze studni położonych na prywatnych działkach. Ułomne polskie prawo stanowi bowiem, że o ile studnia należy do właściciela działki, o tyle woda podziemna już do Skarbu Państwa. Prawo pozwala właścicielowi działki korzystać z tych zasobów wody, ale limituje to ilością 5 metrów sześciennych na dobę w rozliczeniu rocznym. I zabrania zużywania wody na cele inne niż mieszkaniowe. Kto więc chce wykorzystywać wodę do działalności gospodarczej – (np. do prowadzenia myjni samochodowej), musi już postarać się o tzw. „pozwolenie wodno-prawne”, które oznacza biurokratyczną drogę przez mękę i trwa miesiącami. A kto na potrzeby gospodarstwa domowego zużywa więcej wody niż 1825 metrów sześciennych rocznie, naraża się na potężną karę – nawet 100 tysięcy złotych. Dla zwykłego posiadacza domku w górach mandat na taką kwotę może oznaczać bankructwo. 5 metrów sześciennych wody to 5000 litrów. Wystarczy więc mieć liczną rodzinę i na bieżąco zaspokajać jej potrzeby, aby przekroczyć ten limit.
O masowych kontrolach stopnia zużycia wody i nakładanych przez inspektorów gigantycznych karach Polacy dowiedzieli się, gdy portal plotkarski opisał sprawę rolnika z Kaszub, który ze studni na terenie własnego gospodarstwa czerpał wodę, by napoić świnie. Rozpoczął on długą, niepotrzebną i kosztowną wojnę biurokratyczną z lokalnymi inspektorami ochrony środowiska.
Zakazana deszczówka
Jeszcze głupsze są masowe kontrole inspektorów budowlanych sprawdzających, czy właściciele domów jednorodzinnych podporządkowują się zakazowi odprowadzania deszczówki do kanalizacji. „Deszczówka” to popularne określenie wody deszczowej, która w trakcie opadów zalewa dachy, a potem poprzez dachówki spływa do rynien go okalających. Potem poprzez rynny powinna wypływać na ziemię okalającą dom. Rzecz w tym, że wówczas, przy bardziej intensywnych opadach, może doprowadzić do podtopienia fundamentów.
Znacznie bardziej wygodnym rozwiązaniem jest więc doprowadzenie specjalnej rury łączącej rynnę z odpływem kanalizacyjnym. Wówczas woda z dachu trafia bezpośrednio do odpływu i nie stwarza ryzyka podtopienia. Problem w tym, iż kilka lat temu urzędnicy zajmujący się ochroną środowiska doszli do wniosku, że woda opadowa zmieszana z kanalizacją może szkodzić środowisku. W jaki sposób – tego nie ujawnili, jednak wprowadzili kretyński zakaz odprowadzania świeżej wody do kanalizacji. W efekcie takie instalacje (znajdujące się w tysiącach polskich domów) z dnia na dzień stały się nielegalne.
Oczywiście nikt o zdrowych zmysłach nie będzie rozkopywał ogródka, aby usunąć taki odpływ tylko po to, aby wzrosło mu ryzyko zalania całej posesji. Dlatego przez lata urzędnicy przymykali oko na ten zwyczaj w polskich domach. Aż nagle, gdy się okazało, że sytuacja w budżecie państwa jest rozpaczliwa, ruszyli do zmasowanych kontroli. O desperacji biurokracji w rabowaniu naszych pieniędzy świadczy to, że na kontrolę rynien inspektorzy wchodzą bez zapowiedzi i bez zgody właściciela, tłumacząc, że mają prawo tak robić. A gdy już są we wnętrzu domu, mogą też sprawdzić, czy ktoś we własnym domu nie usunął ścianki działowej bez specjalnego pozwolenia. Jeśli znajdą taką przeróbkę, uznają ją za „samowolę budowlaną” i nałożą karę – do kilku tysięcy złotych.
Drugie tyle można zapłacić, jeśli wścibscy urzędnicy stwierdzą, że obywatel odprowadza deszczówkę do kanalizacji. Z punktu widzenia zdrowego rozsądku, nie ma żadnej przyczyny, aby obywatelowi wchodzić bez nakazu sądowego do domu. Nie ma też żadnego powodu, aby kontrolować jego ścianki działowe i zawartość rynien.
Chodzi o pieniądze
Wszystkie te masowe kontrole rozpoczęły się w roku 2025 i mają na celu wymierzenie jak największej ilości kar, co ma zasilić budżet państwa. Taka tendencja wplata się w ostatnie rozwiązania fiskalne Krajowej Administracji Skarbowej, która ruszyła na łowy, znajdując coraz to nowe sposoby, aby zdzierać pieniądze z ciężko pracujących Polaków. W minionym tygodniu KAS poinformowała o sprawdzaniu przelewów BLIK. Są to sposoby przekazywania pieniędzy wykorzystujące połączenie telefonów komórkowych i kont bankowych. Użytkownik konta bankowego, jeśli podepnie do niego telefon komórkowy, może wykonać tzw. „przelew na telefon”. Wpisuje wówczas numer telefonu człowieka, któremu chce wysłać drobną kwotę, a system BLIK po numerze telefonu identyfikuje jego numer rachunku bankowego. Sam przelew następuje zaś w czasie rzeczywistym, czyli od razu i to nawet w sytuacji, kiedy odbiorca i nadawca posiadają rachunki w różnych bankach. Dotychczas system BLIK był wykorzystywany do drobnych rozliczeń (np. zapłaty za taksówkę lub przejazd na BlaBlaCar). Skarbówka twierdzi jednak, że ma podstawy prawne, by wpłaty dokonywane za pomocą BLIK-a uznawać za darowizny i naliczać od nich podatek. Wszyscy więc korzystający z tego rozwiązania muszą się liczyć z tym, że prędzej czy później fiskus zapuka do nich z żądaniem zapłaty należnego podatku.
Już teraz fiskus „dojeżdża” tych, którzy sprzedawali produkty lub towary na popularnych stronach internetowych albo wynajmowali mieszkania poprzez stworzone w tym celu portale. W minionym tygodniu opisano przypadek mieszkanki Warszawy, która wynajmowała krótkoterminowo mieszkania i zarabiała na tym. Fiskus uzyskał dane od operatorów portali za pięć lat wstecz i nałożył na warszawiankę karę aż 30 tysięcy złotych (uwzględniając odsetki karne).
W roli petenta
Ten nowy trend ma jeszcze jeden, bardzo nieprzyjemny aspekt. To konieczność bezsensownych rozmów z niegrzecznymi biurokratami i tłumaczenie się im, że nie jest się wielbłądem. Zgodnie bowiem z przepisami kodeksu karno-skarbowego to nie biurokracja musi udowodnić winę obywatelowi, tylko obywatel musi udowodnić swoją niewinność. Musi więc wykazać, że np. zapłacił BLIKiem za przewóz taksówką, a taksówkarz z pewnością jest wiarygodnym podatnikiem i od zapłaconej kwoty zdążył już odprowadzić VAT i podatek dochodowy. Dodajmy, że opłata za przejazd taksówką to kilkadziesiąt złotych, a zatem spór z urzędem skarbowym może dotyczyć kwoty kilku złotych (sic!). A więc cała awantura i konieczność tłumaczenia się wynika z pazerności fiskusa, który chce ukraść dodatkowe kilka złotych. W 2026 roku, kiedy w życie wejdą przepisy nakazujące rejestrowanie każdej transakcji powyżej 1000 euro, pętla jeszcze się bardziej zaciśnie.

