Gwiazda „Klanu” Paulina Holtz umieściła na Instagramie pełną oburzenia relację z wizyty ze swoim ojcem w przychodni przy szpitalu. Odesłano ich z kwitkiem, gdyż tego dnia pracownicy odbierali wolne za 1 listopada. Rzecznik placówki z kolei odpiera zarzuty twierdząc, że jej ojciec pomylił daty.
10 listopada Paulina Holtz pojechała ze swoim ojcem do przychodni jednego z warszawskich szpitali. Mężczyzna miał poddać się zaplanowanym miesiące wcześniej badaniom.
Tymczasem na miejscu dowiedzieli się, że placówka jest zamknięta. Według relacji Holt, pracownicy ochrony przekazali jej, że sytuacja uderzyła nie tylko w nią i jej ojca.
– Od półtora roku miał umówiony w szpitalu termin badania echa serca, które musi zrobić, bo za miesiąc ma wizytę u lekarza i to badanie jest wymagane. Pojechaliśmy dziś do szpitala na Banacha i okazało się, że szpital zrobił sobie wolne i nie ma nikogo. Osoba w ochronie powiedziała nam, że pacjenci po 300 km dzisiaj przyjeżdżali i odbijali się od drzwi, ponieważ nikt nie poinformował pacjentów, że szpital zrobił sobie wolne. Wszystkie ustalone badania, na które często czeka się rok czy półtora, dzisiaj się nie odbywają – poinformowała.
Pracownicy ochrony mieli tego dnia odbierać wolne za 1 listopada. W tym roku dzień ten wypadał w sobotę.
Szpital działał w trybie dyżurowym. Przyjmowano więc tylko nagłe przypadki.
Paulina Holtz zapowiedziała, że podejmie oficjalne działania w tej sprawie.
– Bardzo współczuję tym, którzy też zetknęli się z taką sytuacją dzisiaj czy kiedykolwiek. Napiszę oficjalne pismo do Rzecznika Praw Pacjenta, na pewno to zrobię – zapewniła Holtz.
Z gwiazdą skontaktował się „Fakt”. Kobieta nie miała jednak wiele do dodania. Wskazała, że jej ojciec nie otrzymał żadnego powiadomienia o odwołaniu badania. A zapisany był na nie od półtora roku.
– Nie mam w tej sprawie nic więcej do powiedzenia, poza tym, że tego dnia w takiej sytuacji znalazły się dziesiątki osób w całej Polsce. Niektóre jechały po kilkaset kilometrów na badania – powiedziała.
Rzecznik placówki Barbara Mietkowska zaprzecza takiej wersji wydarzeń. Jak twierdziła, wina leżała po stronie pacjenta. Ten miał bowiem pomylić daty i nie stawić się w wyznaczonym dniu w przychodni, blokując w ten sposób miejsce innej osoby.
– Był u nas 4 czerwca w poradni kardiologicznej. Otrzymał wtedy skierowanie na badanie echo serca. Od razu po wizycie udał się zapisać na to badanie i wyznaczono mu termin na 7 października tego roku. Niestety, na badaniu się nie pojawił – nie odwołał też wizyty ani nie poprosił o jej przełożenie. Po prostu nie przyszedł – przekazała rzecznik szpitala przy ul. Banacha.
Dodała, że na 10 listopada nie prowadzono zapisów ani badań. Termin ten bowiem od dawna był oznaczony w grafikach jako dzień wolny.
– Pacjenci czasem się mylą albo po prostu nie przychodzą na wyznaczone wizyty. Wydaje się, że tutaj właśnie o taką pomyłkę chodziło. Nikt tego nie zweryfikował i niepotrzebnie rozpętała się burza – wyjaśniła.
Twierdziła też, że „nie było też żadnego szturmu pacjentów, którzy mieliby przyjechać z daleka i czekać pod drzwiami”.
– Nic takiego się nie wydarzyło. Przyszło tylko kilka osób na pobranie krwi, ale ponieważ laboratorium jest częścią przychodni, również było zamknięte. Prawdopodobnie część pacjentów liczyła, że „może jednak będzie otwarte” – powiedziała rzecznik Mietkowska.
„Fakt” zwrócił się do Pauliny Holtz ponownie z pytaniami, tym razem o to, czy jej ojciec faktycznie miał wyznaczoną inną datę badania. Do momentu publikacji przez „Fakt” tekstu redakcja nie otrzymała odpowiedzi.
Według danych NFZ, pacjenci nie odwołali tylko w ubiegłym roku 1,3 mln umówionych wizyt, badań i zabiegów, na które byli umówieni. Gdyby każdy płacił za siebie, a nie przymusowo utrzymywał molocha dla obcych ludzi, problem by nie istniał. Ale jako, że państwo udaje, iż jego nieefektywna i droga usługa medyczna zwana „opieką zdrowotną” jest dobra, mamy gigantyczne marnotrawstwo naszych pieniędzy.

