Od czasu do czasu każdy publicysta musi sprawdzić zakres tolerancji redaktora naczelnego, w którego piśmie publikuje, co zamierzam uczynić w tym momencie. Jeśli tekst ten Państwo czytają na łamach „NCz!”, to Naczelny zdał egzamin z tolerancji!
O co chodzi? Otóż Piotr Heszen z Korony podważył dogmat o wolnym rynku jako panaceum na wszelkie bolączki, dodatkowo twierdząc, że nadmiar rynku może prowadzić do swojej odwrotności, czyli socjalizmu. Jakkolwiek opowiadam się za wolnym rynkiem, to nie jestem w tej kwestii dogmatykiem, lecz pragmatykiem. Dlatego dostrzegam, że wolny rynek stał się w Polsce fetyszem w środowiskach prawicowych znajdujących się pod wpływem trwającej od lat działalności misjonarskiej JKM.
Nie dostrzega się przy tym jego wad, co jest o tyle dziwne, że prawica zawsze mówiła o skażeniu człowieka przez grzech pierworodny (w języku teologii) lub ograniczeniach poznawczych, intelektualnych i destruktywnej roli namiętności (w języku filozofii). Żaden system stworzony przez człowieka nie jest i nie może być doskonały, a gdyby nawet został doskonale opracowany koncepcyjnie, to w praktyce zawsze coś będzie szwankować. Z tezy o wrodzonej człowieczej niedoskonałości wynika, że słabością każdego systemu jest tzw. czynnik ludzki. Niestety zasada ta dotyczy także wolnego rynku.
Oczywiście, jeśli weźmiemy pod uwagę same dane ekonomiczne, np. wzrost PKB, to szybko przekonamy się, że wolny rynek jest najskuteczniejszy dla ogólnego wzrostu. Jeśli jednak uwzględnimy tzw. wskaźnik Giniego, czyli rozkład przyrostu zamożności, to może okazać się, że mniejszość bardzo się wzbogaciła, część ludzi żyje na tym samym poziomie, a części poziom życia spadł. W końcu w Szkocji separatyzm stał się poważną siłą w wyniku reform taczerowskich, gdy dotychczasowa klasa średnia została spauperyzowana na korzyść angielskich korporacji i ich pracowników.
Są elementy w wolnym rynku, które uważam za obiektywnie złe. Urynkowienie wszystkiego prowadzi do promowania egoizmu i narodzin konsumeryzmu, w którym człowiek uważa, że jego pozycja społeczna jest pochodną konsumpcji i dochodu, w których wszystko można kupić i sprzedać.
Kiedyś oglądałem film francuski o młodocianej prostytutce, która początkowo miała opory moralne przed płatnym seksem. Jej pierwszy klient szybko i sprawnie wyłuszczył jej zasady wolnego rynku, tłumacząc: „Ty masz ciało, a ja mam pieniądze, więc możemy dokonać wymiany”.
Mówiąc ciut złośliwie, a ciut żartobliwie, nawet sam JKM tak prosto nie wyłuszczył w żadnym felietonie idei ceny jako miejsca, gdzie spotyka się popyt z podażą!
Mówiąc poważnie: w czystym wolnym rynku, w którym wszelkie stosunki zostają utowarowione, nie ma punktu, z którego można byłoby zaatakować prostytucję, pornografię etc. Jest klient – to jest sprzedawca i towar. Każdy, kto poza wyrażeniem nagany i obrzydzenia chciałby takiego biznesu zakazać, staje się „socjalistą”.
Podobnie jest z konsumpcjonizmem, z którego wyrasta cały krytykowany przez nas wokeizm, prymitywny feminizm i roszczeniowość pokolenia „Z”. W wyniku wzrostu ekonomicznego od połowy lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia – w Polsce z powodu komunizmu z trzydziestoletnim opóźnieniem – młodym ludziom poprzewracało się w wiadomym miejscu. Nie chcą i nie umieją pracować, gdyż luksus i konsumpcję uznają za element „praw człowieka”. Paradoksalnie wolny rynek, na którym tak ciężko pracowali na dobrobyt ich rodzice, nie nauczył ich kultury pracy i oszczędzania, lecz konsumpcji, gdzie każdemu wszystko się należy i gdzie każdy może być tym, czym chce: mężczyzną, kobietą, „aktywiszczem”, „osobopostacią” lub jedną z kolejnych 126 płci. Najpierw za pomocą utowarowienia wolny rynek zniszczył fundamenty tradycyjnej wartości i kultury, a wraz z nimi fundamenty tradycyjnej kultury pracy i oszczędzania.
Bankierzy promowali konsumpcjonizm, aby napędzić do okienek bankowych kredytobiorców, a producenci badziewia i obiektywnie niepotrzebnych nikomu usług, aby wywołać sztuczną potrzebę kupowania. Wyrastająca z chęci rynkowego zwiększenia podaży reklama dokonała absolutnej destrukcji racjonalności człowieka działającego w warunkach rynkowych, niszcząc intelektualny fundament homo economicusa.
Bałwochwalcy wolnego rynku nie dostrzegają, że nieskrępowany rynek prowadzi do monopolizacji gospodarki przez wielkie korporacje kosztem firm rodzinnych i średnich. To nie państwo, lecz rynek doprowadził do dominacji krypto-monopolistów, co widzi każdy użytkownik mediów społecznościowych, gdy jego wypowiedzi są cenzurowane, a konta kasowane za głoszenie idei, których quasi-monopolista nie akceptuje. Więcej, wszystkie opłakane skutki uboczne wolnego rynku tłumaczy się „brakami” w wolnym rynku, który nie osiągnął jeszcze swojej doskonałości. I rzekomo, gdy tylko kiedyś (nigdy) ją osiągnie, to wszystkie bolączki wyparują same niczym kamfora.
Prawda jest taka, że wolny rynek, aby działać, musi być pod kontrolą państwa (interes narodowy) i prawa (np. ustawodawstwo antymonopolowe) i być ograniczonym przez etykę. Wbrew temu, co twierdzą jego radykalni zwolennicy, wolny rynek nie powstaje sam z siebie, lecz jest kreacją państwa! Jest konstrukcją niezwykle delikatną, której z jednej strony zagraża przerost państwa („socjalizm”), a z drugiej strony opanowanie go przez wielkie korporacje. Te ostatnie szczególnie mocno promują też konsumpcjonizm, którego efektem jest rozpad więzi społecznych i socjalizm.
Gdy spojrzymy na partie antysystemowe w zachodniej Europie, to wcale nie są takie specjalnie wolnorynkowe, ponieważ tam już dawno przerobiono, do czego prowadzi wolny rynek bez ograniczeń. Neoliberalizm wiedzie wprost do globalizmu.
Gdy wchodzę fizycznie lub on-line do francuskich prawicowych księgarń, to tam nie ma żadnych Hayeków, Misesów i libertarian. Jeśli są o nich książki, to w kategorii wrogich ideologii, które zaprzeczają narodowi, państwu narodowemu, wspólnocie, religii i moralności.
Zostawiam te rozważania do przemyślenia.

