Marszałek Sejmu Szymon Hołownia nie uległ namowom tajemniczych osób, które podobnież sugerowały mu przeprowadzenie zamachu stanu, ani pokusie przejęcia fotela prezydenta i przyjął ślubowanie od Karola Nawrockiego. Zaprzysiężony prezydent czym prędzej przystąpił do działania i już w pierwszym orędziu wymierzył razy rządowi Donalda Tuska, czym wywołał zadowolenie zarówno w środowisku Prawa i Sprawiedliwości, jak i Konfederacji, które poczuły krew i w nowym przywódcy naszego kraju upatrywały nadziei na zmiany w nadchodzących latach.
Marszałek Sejmu obwieścił światu w Polsat News, że „wielokrotnie proponowano mu czy sugerowano, czy rozpytywano go, czy jest gotowy przeprowadzić zamach stanu”, gdyż do tego – w ocenie kierownika Okrąglaka przy Wiejskiej – sprowadzałoby się nieprzyjęcie przysięgi od wybranego mądrością suwerena Nawrockiego. Jednocześnie Hołownia zapewnił, że do żadnej zaskakującej zmiany planów nie dojdzie i 6 sierpnia były szef Instytutu Pamięci Narodowej obejmie urząd, co też się stało. Słowa lidera Polski 2050 wywołały medialną i polityczną burzę, ale także wzbudziły zainteresowanie mecenasa Bartosza Lewandowskiego, który złożył do Prokuratury Okręgowej w Warszawie wniosek o przesłuchanie polityka w charakterze świadka. W odpowiedzi rzecznik tej instytucji prokurator Piotr Skiba poinformował, że śledczy w ramach „czynności sprawdzających” mają w planach rozmowę z marszałkiem Sejmu. Tym samym spełniłyby się prorocze słowa Hołowni, iż „przyjdzie czas, że i o tym będziemy rozmawiać”. Co prawda wygłaszając tę frazę, marszałek Sejmu raczej nie miał na myśli takich okoliczności, ale tylko wyjątkowo małostkowi i złośliwi komentatorzy mogliby odbierać politykowi profetyczne sukcesy.
Ze zrozumieniem tego, co miała na myśli druga najważniejsza osoba w państwie, były zresztą większe problemy. W związku z tym Hołownia zamieścił w swych mediach społecznościowych wpis, w którym wyjaśnił, że sformułowania o „zamachu stanu” użył „podobnie jak wielokrotnie wcześniej, nie w znaczeniu prawnym – co zresztą w rozmowie zostało wyraźnie podkreślone – a politycznej diagnozy, opisu sytuacji, w której dochodzi do poważnej destabilizacji państwa i podważenia zasad demokracji”. Ów termin został zresztą już wcześniej w polskiej przestrzeni publicznej kompletnie zdezawuowany, kiedy popełnienie przestępstwa określonego w Kodeksie karnym obwieszczały silnie zaangażowane media, a także politycy w swych mediach społecznościowych.
Z kolei w lutym br. prezes Trybunału Konstytucyjnego Bogdan Święczkowski poinformował, iż złożył zawiadomienie dotyczące najważniejszych osób w państwie, w tym premiera i ministrów, którzy od feralnego 13 grudnia 2023 roku mieli rzekomo działać w zorganizowanej grupie przestępczej i „w krótkich odstępach czasu, w wykonaniu z góry powziętego zamiaru, mając na celu zmianę konstytucyjnego ustroju Rzeczypospolitej Polskiej oraz działając w celu usunięcia lub zaprzestania działalności konstytucyjnego organu Rzeczypospolitej Polskiej – Trybunału Konstytucyjnego oraz innych organów konstytucyjnych, w tym Krajowej Rady Sądownictwa i Sądu Najwyższego – podjęły, w porozumieniu z innymi osobami, działalność zmierzającą do urzeczywistnienia tychże celów przemocą oraz groźbą bezprawną, przez wyeliminowanie możliwości funkcjonowania Trybunału Konstytucyjnego oraz innych organów konstytucyjnych”. Słuchając polityków i mediów głównego ścieku, można było zatem uznać, że o ile w państwach uważanych za „kraje Trzeciego Świata” od czasu do czasu dochodziło do siłowej zmiany władzy, o tyle w naszym urokliwym bantustanie było to niemalże codziennością.
Twardzi i nieustępliwi
W związku z tym, że już niemal wszyscy – poza nieutulonymi w żalu byłym prezydentem Lechem Wałęsą oraz posłem Romanem Giertychem – pogodzili się z objęciem urzędu przez Nawrockiego, przeprowadzoną pod koniec lipca rekonstrukcję rządu warszawskiego można było uznać za przygotowanie do kohabitacji z nowym prezydentem. Choć w składzie gabinetu Tuska nie przeprowadzono wielkich zmian, to powrót Marcina Kierwińskiego do ministerstwa spraw wewnętrznych i administracji oraz objęcie stanowiska ministra sprawiedliwości przez Waldemara Żurka, zwiastowały, że w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów rozpoczęto przygotowania do twardego starcia z Pałacem Prezydenckim. Zresztą już podczas prezentacji nowych twarzy sam premier wymienił właśnie tych dwóch szefów resortów, podkreślając, że ich nominacje będą „skutkować twardymi decyzjami”. Zaś 6 sierpnia, na półtorej godziny przed zaprzysiężeniem, Tusk zamieścił na profilu w serwisie X nagranie, zwracając się do tych, dla których ów dzień był „smutny i rozczarowujący”.
W komunikacie do najtwardszego elektoratu Tusk w niewybredny sposób uderzył zarazem w kończącego kadencję prezydenta Andrzeja Dudę i obejmującego urząd Nawrockiego. Szef rządu powiedział o okresie pisowskiej smuty w Pałacu Prezydenckim pełnej „zażenowania, smutku i obaw o ojczyznę”, który nie tylko się nie zakończył, ale którego kolejne lata zapowiadały się dla obozu uśmiechniętej Polski coraz gorzej. Nic zatem dziwnego, że były „król Europy” podkreślił, iż ludzie przyzwoici, a więc tacy, co obok przebrzydłego PiS-u nie chcieliby znaleźć się nawet na chwilę, „muszą być jeszcze silniejsi, muszą być wytrwali”, ponieważ – jak jasno wynikało z wystąpienia premiera – okres politycznych wakacji dobiegł końca i rozpoczęła się nieoficjalna kampania przed wyborami parlamentarnymi w 2027 r., mającymi przynieść przebudzenie światłej części obywateli naszego kraju, która utrzyma na stołkach koalicję październikową.
Rozbudzone nadzieje
Ostatecznie, pomimo protestu złożonego przez walecznego posła Giertycha, marszałek Sejmu pozostał asertywny i przyjął ślubowanie od wskazanego przez większość wyborców Nawrockiego. Nie trwoniąc cennego czasu, nowy prezydent już w swoim pierwszym orędziu przystąpił do frontalnego ataku na pozycje rządowe, co jasno wskazywało, że okres przeciągania kompetencyjnej liny pomiędzy premierem i głową państwa się zakończył i przyszedł czas na decydujące starcie. Zanim jednak świeżo upieczony przywódca naszego kraju przystąpił do ataku, ogłosił, że po chrześcijańsku wybacza „całą tę pogardę i to, co działo się w czasie wyborów”. Już kilkadziesiąt sekund później stwierdził natomiast, że jego wygrana to głos zawiedzionych rodaków, że „dalej tak rządzić nie można” oraz oczekiwania, by „politycy spełniali obietnice składane w czasie kampanii wyborczych”. Poza propagandowym nakreśleniem swojej wizji sprawowania urzędu przez kolejnych pięć lat oraz przypomnieniem swych najważniejszych postulatów Nawrocki ocenił także, że „dzisiaj Polska jest na bardzo złej drodze do rozwoju” i – w związku z tym – zaprosił premiera oraz ministrów na pierwszą Radę Gabinetową pod jego przewodnictwem. Obok kwestii poruszanych już w kampanii, prezydent zapowiedział także powołanie przy Pałacu Prezydenckim specjalnej rady, która miałaby zająć się naprawą ustroju, a także zaproponował przygotowanie przez całą nieszczęsną klasę polityczną naszego kraju nowej konstytucji do końca jego kadencji.
Nie mogło zatem budzić niczyjego zdziwienia, że surowe wobec gabinetu Tuska wystąpienie Nawrockiego przed Zgromadzeniem Narodowym przypadło do gustu nie tylko politykom PiS-u, ale również przedstawicielom Konfederacji, którzy z nader dużą nadzieją spoglądali na rozpoczynającą się właśnie pięciolatkę. Pomimo tego, że część zapowiedzi prezydenta można było uznać za pożądane, to nie należało przy tym zapominać o innych, będących kontynuacją szkodliwej, socjalistycznej linii grupy rekonstrukcji historycznej sanacji. Ponadto wiele na temat tego, jak może wyglądać realizowanie misji przez byłego szefa IPN-u, mówiły specjalne podziękowania za sprawowanie urzędu składane prezydentowi Dudzie oraz podkreślenie, iż w czasie dziesięciu lat jego poprzednik rzekomo odniósł „wiele sukcesów”. Sam ustępujący prezydent także nie miał sobie wiele do zarzucenia, gdyż w rozmowie z Polsat News ocenił swoją prezydenturę na piątkę w skali szkolnej, podczas gdy w środowisku konserwatywno-liberalnym mógłby zasłużyć co najwyżej na dwóję z plusem albo trójkę „na szynach”. Pewnym pocieszeniem może być natomiast fakt, iż Nawrocki zwycięstwo w II turze zawdzięcza wyborcom Sławomira Mentzena i Grzegorza Brauna, bez głosów których przedłużenie jego pobytu w Pałacu Prezydenckim raczej nie będzie możliwe.