Żyjemy w najgorszych od wielu dekad czasach dla nauki. Z jednej strony w uniwersyteckich żurnalach publikowane są teksty o lesbijskich relacjach z psami-cyborgami, a z drugiej – archeologowie muszą patrzeć, jak niszczone są najcenniejsze od lat wykopaliska, ponieważ ich analiza raniłaby uczucia australijskich tubylców. Ci zaś – jako rzekome ofiary białego kolonializmu – mają prawo decydować, co naukowcom wolno, a czego nie. Polityczna poprawność niszczy świat akademicki i jeżeli nikt jej nie zatrzyma, uczelnie wyższe staną się kompletnym pośmiewiskiem.
Przez wiele lat szczytem pseudo-naukowych absurdów była feministyczna glacjologia, czyli badanie lodowców z perspektywy walki z patriarchatem. Miała ona kwestionować tradycyjne, zdominowane rzekomo przez męskie narracje podejście do przyrody. Feministyczna glaciologia wpisywała się w nurt ekofeminizmu, dopatrującego się związku między postulowanym wyzyskiem kobiet, a eksploatacją natury. Natura jest kobietą, człowiek wykorzystuje naturę, można więc tutaj mówić o jakiejś formie gwałtu.
Jeżeli jednak istniałaby nagroda dla najbardziej „odklejonego” tekstu quasi-naukowego, to powędrowałaby ona (jeszcze niedawno) z pewnością do Polki Eweliny Jarosz za artykuł pt. „Loving the Brine Shrimp” – „Kochając Krewetkę Solankową”. Tekst opisuje ślub zawarty przez grupę feministek ze skorupiakami nad Wielkim Jeziorem Słonym w Utah w USA. Ceremonia będąca częścią przedstawienia ekoseksualnego miała na celu eksplorację relacji między człowiekiem a naturą oraz wprowadzenie pojęcia „hydroseksualności” – terminu zaproponowanego przez Jarosz, odnoszącego się do intymnego związku z wodnymi żyjątkami. Jaki jest natomiast związek krewetek solankowych z feminizmem? Słony zbiornik, w którym żyją, oferuje im jedynie okrutne warunki, a one mimo tego jakoś funkcjonują. Ich los zatem niby przypomina walkę o przetrwanie grup marginalizowanych, również kobiet.
Pani Jarosz nie utrzymała się jednak długo na podium feministycznego szaleństwa, udającego naukę. Nasza rodaczka została bowiem zdetronizowana 8 marca bieżącego roku, kiedy to w czasopiśmie „Journal of Lesbian Studies” ukazał się artykuł, którego tytuł trudno jest nawet przetłumaczyć, a co dopiero zrozumieć. „Queer canine becomings: Lesbian feminist cyborg politics and interspecies intimacies in ecologies of love and violence”. „Queerowe psie przemiany: Lesbijsko-feministyczna polityka cyborgów i międzygatunkowe bliskości w ekologiach miłości i przemocy” – taka byłaby pewnie najbliższa oryginałowi polska wersja.
Ofiary gender studies
Autorką publikacji jest Chloe Diamond-Lenow, badaczka zajmująca się studiami nad kobietami i płcią (Women’s and Gender Studies) na Uniwersytecie Stanowym Nowego Jorku. Lenow jest prawdopodobnie transseksualistką (używa wobec siebie neutralnych zaimków w liczbie mnogiej), ma doktorat ze studiów feministycznych z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara, magistra z gender studies z London School of Economics oraz licencjat, zajmujący się podobnymi bzdurami, co jej nowsze tytuły.
„Psy jako gatunek towarzyszący ludziom są głęboko powiązane z genderowymi i seksualnymi formacjami białej supremacji i procesów udomawiania poddanych heteronormatywności. Psy odgrywają fundamentalną rolę w symbolizowaniu białej, burżuazyjnej, heteronormatywnej rodziny nuklearnej i amerykańskiego domostwa. Jednocześnie psy są często wykorzystywane do piętnowania i kontrolowania »odbiegających od norm« domów i społeczności” – tak autorka tłumaczy w swoim artykule, co zamierza analizować w publikacji.
Dalej artykuł tłumaczy nam, iż psy są wykorzystywane jako „broń cybernetyczna”, wykrywająca ładunki wybuchowe, patrolująca bazy wojskowe oraz zatrzymująca przestępców. Swoje istnienie artykuł natomiast usprawiedliwia, zapowiadając, że przeanalizuje on dogłębnie zawiłe sieci połączeń między psami, kolonializmem, dyskryminacją i… radykalnymi lesbijkami.
„W ten sposób artykuł wnosi queerowo-transfeministyczną perspektywę na ludzko-psią przemianę do queerowej krytyki ekologicznej, podkreślając znaczenie lesbijskiego queerowego feminizmu w analizowaniu relacji ponad-ludzkich, zwłaszcza tych z psami”.
Na czym ta perspektywa polega? W prostych słowach: tekst ma dwa główne wątki. Pierwszy z nich krytykuje, że państwo używa psów do przemocy, np. w wojsku – co niby szkodzi ludziom i zwierzętom. Drugi wątek zaś opisuje, jak psy w codziennym życiu wspierają osoby queer (aktywistów LGBT) w odkrywaniu płci i seksualności. „Queerowe stawanie się psów” to proces, w którym czworonogi i ludzie razem tworzą coś nowego, pełnego miłości, ale czasem naznaczonego przemocą ze świata heteroseksualistów. Psy to dla queerów nie tylko pupile, ale też towarzysze, którzy pomagają im żyć po swojemu w trudnej rzeczywistości, a dla nudnej reszty psy to narzędzie, które wprowadza terror. Wbrew pozorom i dziwnym kolokacjom w tekście nie pojawia się zooflia.
Pojawia się natomiast wiele szumnych pojęć, ogrom wielokrotnie złożonych zdań i trudny do rozszyfrowania żargon. Ten oczywiście pojawiłby się również w prawdziwych pracach naukowych, np. z medycyny, fizyki czy chemii. W przypadku tych dyscyplin byłby jednak uzasadniony. Czy musi on natomiast dominować w historiach o lesbijkach, które uwielbiają jakiegoś czworonoga?
„Sploty przemocy i miłości w tych queerowych relacjach psów dostarczają wglądu w złożoność queerowego i lesbijskiego, feministycznego budowania świata. Lesbijska i queerowa feministyczna polityka cyborgów może pomóc w teoretyzowaniu potencjału i wyzwań związanych z tymi uwikłaniami międzygatunkowymi”.
Równie dobrze w miejsce tych zdań można by wpisać bełkot wariata uderzającego na ślepo w klawiaturę – rezultat nie byłby o wiele gorszy.
Śmiech na sali
Publikacja szybko została wyłapana przez prawdziwych naukowców. Colin Wright, biolog ewolucyjny z Manhattan Institute, nazwał ją wprost „obłąkaną”, natomiast Jerry Coyne, amerykański ekspert od ewolucji i emerytowany profesor Uniwersytetu w Chicago, przyznał, że przeczytał artykuł dwa razy i nadal nie wiedział, o co w nim chodzi. Według profesora tekst napisany został tak źle i z taką ilością nowomowy, że ta „zabiłby George’a Orwella, gdyby ten nie był już martwy”.
Inni krytycy zwrócili uwagę, iż artykuł sprowadza się do banalnego stwierdzenia: „Psy są fajne dla osób LGBTQ, ale rząd używa ich do złych rzeczy”. Gdyby nie owijanie tego kretyńskiego stwierdzenia w bawełnę, obserwacja mieściłaby się w jednym zdaniu. No, ale wtedy nie byłoby renomy „naukowej publikacji”, nie byłoby punktów oraz impact factor (współczynnik cytowań – dop. red.) i byłaby mniejsza szansa na granty i fundusze na podobne badania w przyszłości!
W tym samym jednak czasie, kiedy zachodnie feministki walczą o pierwsze miejsce w zawodach na najbardziej absurdalny tekst pseudonaukowy, prawdziwe dramaty rozgrywają się półkulę dalej, na dalekim Południu. W Australii trwa bowiem poważny spór między naukowcami a rdzennymi Australijczykami dotyczący skamieniałości z regionu Willandra Lakes. Te znaleziska, w tym odkryte niedawno szczątki ludzkie, są bardzo ważne dla nauki, bo mogą nam wiele powiedzieć o prehistorycznych ludziach takich jak Denisowianie. Naukowcy nie mogą jednak w spokoju prowadzić swoich badań, bo władze Australii stanęły po stronie zabobonu Aborygenów, którzy naukę o ewolucji uważają za atak na wierzenia swoich przodków. Rządowa Grupa Doradcza Aborygenów zabrania wykopalisk.
Terror uciskanych
Wszystko zaczęło się w 2018 roku, kiedy rzeczona grupa (dziewięcioosobowy organ stworzony przez rząd) postanowiła z powrotem pochować tysiące skamieniałości odkrytych w Willandra Lakes. Przewodniczący rady zaprzecza bowiem ludzkiej biologii i historii – według niego Aborygeni zwyczajnie i całkiem magicznie zawsze żyli w Australii, znikąd nigdy nie przybyli i cały kontynent jest ich, choć europejski kolonializm próbował to zmienić. Teraz, kiedy antykolonializm rozkwita dzięki lewicy na całym świecie (zaraz obok niechęci do Europy i Chrześcijaństwa), Aborygeni mogą postawić na swoim.
„Wszyscy wierzymy, że pochodzimy z tej ziemi… nie z Afryki” – powtarzają więc rdzenni aktywiści, blokując badania naukowe. Świat i media głównego nurtu milczą jednak – a nie milczałyby, gdyby chodziło o Chrześcijan. Gdyby przecież Chrześcijanie, nawet w pośredni sposób skrytykowali jakieś badania archeologiczne, tak jak robią to np. w kwestii in vitro, media zwróciłyby uwagę. Kiedy jednak chodzi o przekonania religijne bliskie zabobonowi, niewielu protestuje.
Dlaczego jednak opór Aborygenów jest tak tragiczny w skutkach dla nauki?
W regionie Willandra Lakes w Nowej Południowej Walii, znanym z jezior plejstoceńskich, odkryto jedne z najstarszych ludzkich szczątków na świecie, datowane na 20 tys.–50 tys. lat. Te pradawne pozostałości są kluczowe dla zrozumienia wczesnego osadnictwa ludzi na australijskim kontynencie. Jak wykazały badania sprzed sprzeciwu rdzennych mieszkańców, szczątki te zostały złożone w ceremonialnych pochówkach, często z użyciem ochry, co wskazuje na zaawansowane praktyki społeczne i religijne pierwszych lokalsów-przybyszów.
Zanim jednak można było przeanalizować materiał DNA z wykopalisk, Grupa Doradcza Aborygenów zdecydowała o ponownym pochówku pozostałości. Dalsze analizy byłyby wszak wbrew religii Aborygenów, którzy ogłosili się bezpośrednimi potomkami i reprezentantami tych, których szkielety znalazły się w ziemi kilkadziesiąt tysięcy lat temu. Dla rdzennych Australijczyków skamieniałości są święte, a testy naukowców byłyby profanacją. I to nawet gdyby badacze pozwolili po wszystkim ponownie pochować przeanalizowane szkielety.
Archeolodzy są więc zrozpaczeni. Niektórzy mówią o zbrodni przeciwko ludzkości, inni zaś podkreślają, że wykopaliska z 2018 zaliczają się do jednych z najważniejszych zbiorów skamieniałości na całym świecie. Nic jednak ich pewnie nie uratuje, bo w marcu tego roku ponowne pochówki skamieniałości z Willandra Lakes już się zaczęły. Wszystkie kości wrócą więc do ziemi, gdzie – zabrane ze swojego pierwotnego miejsca – niedługo zgniją, naruszone powietrzem i wilgotną glebą.