Zachodnie media „wyjaśniają”, że za kryzysem politycznym w Rumunii stoi Rosja, ale i presja Stanów Zjednoczonych. Rumunia pogrąża się w coraz głębszym chaosie oraz „kryzysie demokracji” od czasu odwołania wyborów prezydenckich pod koniec ubiegłego roku.
Powodem unieważnienia I tury była wygrana kandydatów prawicy. Pojawiły się oskarżenia o „ingerencję zagraniczną” i wprowadzano zakaz startu Calina Georgescu, który te wybory wygrał. Powtórkę wyborów zaplanowano na 4 maja, ale kandydaci prawicy mają znowu najlepsze notowania.
Na ulicach Bukaresztu i innych miast dochodzi do starć z policją. Odwołanie wyborów i kwestionowanie kandydatur to rzecz bez precedensu w kraju należącym do UE, ale Bruksela w tej materii jest dziwnie tolerancyjna. Nie ma co ukrywać, że chodzi o to, iż Georgescu jest politykiem uniosceptycznym.
Calin Georgescu zwyciężył w pierwszej turze wyborów prezydenckich w listopadzie, zdobywając prawie 23% głosów, mimo że sondaże dawały mu wcześniej zaledwie kilka punktów procentowych. Nadano mu zaraz przydomek „kandydata TikToka”, oskarżono o wsparcie ze strony Rosji i głosowanie unieważniono, tym bardziej, że do II tury nie wszedł żaden polityk prounijny.
Uruchomiono sądy i służby wywiadowcze. Ostatecznie postanowiono wybory powtórzyć. Georgesu został wykluczony przez komisję wyborczą, a nawet zatrzymany w lutym 2025 roku. Przeprowadzono też aresztowania i rewizje w jego otoczeniu.
W Brukseli nie podoba się, że „z pomocą przychodzą mu przedstawiciele administracji Trumpa” i np. Elon Musk nazwał zakaz jego kandydowania „szaloną decyzją”, a wiceprezydent USA J.D. Vance publicznie nazwał go „symbolem ataków na wolność” w UE.
Co się odwlecze to nie uciecze… Obecnie faworytem wyborów jest Georges Simion, założyciel partii AUR (Sojusz Jedności Rumunów), który w listopadzie zajął czwarte miejsce. Teraz prowadzi w sondażach z wynikiem ponad 30% intencji głosowania w pierwszej turze. Ciekawe, co wymyślą w przypadku jego wygranej?