Kandydat Konfederacji Sławomir Mentzen, cieszący się w ostatnich tygodniach rekordowymi wynikami w sondażach, znalazł się pod zmasowanym ostrzałem z rozmaitych kierunków. Z jednej strony parol na kandydata w wyborach prezydenckich zagięli bezczelni Ukraińcy, grożąc mu nawet śmiercią. Z drugiej zaś marszałek Sejmu Szymon Hołownia w ramach politycznej walki sięgnął po obrzydliwą, skrajnie lewicową, nazistowską narrację, by uderzyć w lepiej notowanego rywala.
Zgodnie z przewidywaniami start w wyborach prezydenckich polskiego posła do Parlamentu Europejskiego Grzegorza Brauna sprawił, że Konfederacja nie mogąc sobie pozwolić na zbyt duży odpływ wyborców, musiała nieco wycofać się z obranej drogi do centrum i stanąć w rozkroku, próbując jednocześnie zawalczyć o dawny elektorat Trzeciej Drogi oraz zachować prawicową twarz w oczach przeciętnego wyborcy. To jak na razie się udaje, gdyż według jednego z badań jedynie co ósmy obecny wyborca Konfederacji zamierza głosować na prezesa Konfederacji Korony Polskiej. Odpływowi „twardego elektoratu” mają z pewnością zapobiec wypowiedzi, jak ta wicemarszałka Sejmu Krzysztofa Bosaka, który w Radio Zet ogłosił, że Polska nie potrzebuje centrów integracyjnych, ale deportacyjnych. Co bardziej uważnym obserwatorom nie umknęło to, iż narodowiec zaczął „mówić Braunem”, który już miesiąc temu ogłosił, że „jeśli o niego chodzi, to jak już jakieś centra, to raczej deportacji i repatriacji”.
Z kolei kandydat wybrany Konfederacji zaskoczył wszystkich i w związku z trzecią rocznicą wybuchu pełnoskalowej wojny na Ukrainie udał się do Lwowa, aby pokazać prawdziwe oblicze obrzydliwego banderyzmu za naszą wschodnią granicą. Mentzen, wraz z towarzyszącą mu europoseł Anną Bryłką, nagrał w niegdyś polskim mieście kilka materiałów. Politycy wystąpili m.in. przed pomnikiem Stefana Bandery, a kandydat na prezydenta Polski nazwał ukraińskiego bohatera terrorystą. W innym nagraniu Konfederaci przypomnieli o zbrodniczej przeszłości Romana Szuchewycza, którego muzeum zostało zniszczone w wyniku rosyjskiego ataku, ale już niebawem ma zostać odbudowane. W obu tych przypadkach Mentzen surowym głosem nakazał Ukraińcom jak najszybsze zakończenie kultu Bandery oraz „gloryfikowania zbrodniarzy, którzy dokonywali czystek etnicznych na Polakach”. Jak można było się spodziewać, takie stanowisko było nie do przyjęcia dla – najwyraźniej wyczulonych na tym punkcie – ukraińskich polityków oraz historyków.
Uderz w stół, a widły się odezwą
W myśl sformułowanej przez neonazistowski batalion Azow zasady, iż Lwów ma nie być miastem dla „polskich Panów”, jako pierwszy głos zabrał mer tego miasta Andrzej Sadowy, nazywając kandydata na prezydenta „prorosyjskim politykiem z polskim paszportem”. W odpowiedzi na to poseł Konfederacji napisał, iż pojechał do polskiego kulturowo Lwowa, w którym Rosjanie niegdyś „zrobili, co swoje”, a tam zobaczył pomnik Bandery, a także „kult banderowskich zbrodniarzy na czele z Szuchewyczem”. Ponadto mer wysłał Mentzena na front, aby tam wykazał się odwagą i „podzielił się swoimi przemyśleniami, w szczególności z polskimi wolontariuszami”. Co ciekawe, sam Sadowy nie wybiera się na pierwszą linię walki, a – jak donoszą media – jego dzieci uwiły sobie bezpieczne gniazdko na zachodzie Europy. Szybko jednak okazało się, że z tym frontem mogłyby być pewne problemy, bowiem Sadowy zapowiedział zweryfikowanie, czy aby na pewno Mentzen może wjechać na Ukrainę, co spotkało się ze stanowczą reakcją kandydata na prezydenta, który zapowiedział, iż po zwycięstwie zajmie się tym, aby to mer Lwowa nie postawił nogi na polskiej ziemi.
Sadowy, który zapewne chciałby Mentzenowi wystawić stosowny zakaz wjazdu na Ukrainę, okazał się i tak dość liberalny. Znacznie dalej w obronie ukraińskiej pamięci historycznej przed „lachami” posunął się ukraiński historyk Wachtang Kipiani, któremu Europejskie Centrum Solidarności w Gdańsku przyznało Medal Wdzięczności, a polska dyplomacja dofinansowanie na portal internetowy. Kipiani przypomniał kandydatowi wybranemu złowrogą „piątkę”, o której ten najchętniej by zapomniał, a także nazwał lidera Konfederacji „draniem”, który „marzy o chwale [Bronisława] Pierackiego”, czyli polskiego ministra zamordowanego przez ukraińskich nacjonalistów. „Możemy to powtórzyć” – zagroził Kipiani, co – pomimo apelu Mentzena – pozostało bez reakcji ze strony warszawskiego ministerstwa spraw zagranicznych. Jak zauważył toruński doktor, Ukraińcy „po raz kolejny pokazują swój stosunek do Polski”, jednocześnie żądając od Warszawy pieniędzy i czcząc morderców oraz grożąc śmiercią polskiemu politykowi.
Kandydat Konfederacji okazał się podobno nie tylko „draniem”, ale także „idiotą”, a przynajmniej taką recenzję wystawił mu Roman Giertych. Poseł Koalicji Obywatelskiej bezceremonialnie orzekł, że Mentzen jest „po prostu zwykłym, prostym, lekko napuszonym, nienachalnie inteligentnym idiotą, który dla Kremla jest pożyteczny”, co jednak – zdaniem złośliwców – wynikało z tego, iż zupełnie niepotrzebnie Giertych mierzył wszystkich swoją miarą. Swoje pismo mecenas zakończył zawołaniem „Sława Ukrainie, bo Niech Żyje Polska”, z czego można wyciągnąć wniosek, że w wyobraźni posła warunkiem przetrwania państwa polskiego jest nawiązanie do hasła używanego przez odpowiedzialną za ludobójstwo na Wołyniu Organizację Ukraińskich Nacjonalistów. Odmiennego zdania mogłyby być ofiary wspomnianej Rzezi, gdyby tylko mogły mówić.
Komiczny upadek
Tymczasem, nie ze względu na wizytę we Lwowie, ale całokształt swej działalności i w ogóle zaistnienia w przestrzeni publicznej, Mentzen został brutalnie zaatakowany przez marszałka Sejmu Szymona Hołownię. Jeszcze kilka tygodni temu wydawało się, że lider Polski 2050 będzie rywalizować z prezesem Nowej Nadziei o trzecie miejsce w wyborach prezydenckich, ale na nieco ponad dwa miesiące przed głosowaniem Mentzen cieszy się poparciem wynoszącym między 14 a 21 procent, podczas gdy na Hołownię chciałoby głosować w kolejnych badaniach zaledwie od 4 do 8 proc. respondentów. Nic zatem dziwnego, że kierownik okrąglaka przy Wiejskiej przystąpił do wściekłego ataku. Najpierw dość rozpaczliwie próbował przekonać, że „pamięta piątkę Mentzena”, której przytaczanie szło mu dość opornie, by następnie zadeklarować, iż „z Mentzenem będzie walczył do ostatniej kropli politycznej krwi”, a ostatecznie nazwać kandydata Konfederacji „szkodnikiem” i „pasożytem”.
Sięgnięcie przez drugą najważniejszą osobę w naszym umęczonym kraju po nazistowski język w ramach walki politycznej po raz kolejny potwierdziło, iż tonący brzytwy się chwyta. Hołownia, który w ostatnim czasie zdaje się nie mieć innego pomysłu na kampanię niż zaczepianie Mentzena, użył wobec swego rywala tych samych określeń, którymi w III Rzeszy stygmatyzowano Żydów. Czym to się wówczas skończyło, wszyscy dobrze pamiętają i nietrudno odnieść wrażenie, że gdyby takie słowa padły z ust polityka Konfederacji, to wszelkie lewicowe organizacje biłyby na alarm i ostrzegały, że nigdy więcej nie można dopuścić do podobnej tragedii. W tym przypadku do działania przystąpił jednak jedynie szef klubu parlamentarnego Konfederacji Grzegorz Płaczek, który do Komisji Etyki Poselskiej złożył wniosek o ukaranie Hołowni naganą w związku z „poważnym naruszeniem norm etycznych, zasad kultury debaty publicznej oraz wartości, które powinny cechować dyskurs polityczny w Rzeczypospolitej Polskiej”.
W zabawę w piaskownicy z marszałkiem Sejmu nie dał wciągnąć się natomiast Mentzen, który w Polsat News zdystansował się od działania Płaczka. Jednocześnie kandydat Konfederacji zasugerował, iż jest mu żal Hołowni, którego porównał do „przerażonej, skamlącej chihuahua”, co spotkało się z niezwykle stanowczą reakcją twardego jak skała lidera Polski 2050. Po usłyszeniu, jak okrutnie potraktował go prezes Nowej Nadziei, Hołownia począł skamlać, iż za to należy się wniosek do Komisji Etyki Poselskiej, a także ocenił, że nie można nikogo traktować tak okrutnymi słowami, od których włos się jeży na głowie. W ramach komicznego upadku dawny, prowadzący rozrywkowe show TVN-u, polityk zasugerował ponadto, że to wcale nie jemu – jak mogłoby się wydawać obserwatorom – ale właśnie Mentzenowi puszczają nerwy.
Główni przeciwnicy
Trudno jednak nie zauważyć, że na przełomie lutego i marca kandydat wybrany nie ma powodów do zdenerwowania, bowiem zarówno on sam, jak i Konfederacja, notują historycznie wysokie poparcie. W mniej komfortowej sytuacji jest za to Hołownia, który znalazł się na politycznym zakręcie, na którym może całkowicie wypaść z toru. Spadek zadowolenia z rządów uśmiechniętej koalicji odczuł także szef rządu warszawskiego Donald Tusk, który odnosząc się do Mentzena i Brauna, wskazał, iż jest w polityce po to, „żeby tacy ludzie i takie siły nie wygrywały”. W odpowiedzi lider Konfederacji Korony Polskiej napisał w swych mediach społecznościowych krótko: „I vice versa”, a niezwykle wpływowy poseł Przemysław Wipler ocenił, że Tusk wreszcie „zrozumiał, kto jest jego głównym przeciwnikiem”.