Jedno z haseł niesławnego „Strajku kobiet” brzmi: „jesteśmy, wnuczkami czarownic, których nie zdołaliście spalić”. Feministyczne ignorantki stale egzaltują się swoim męczeństwem, które zmyśliły ich babcie. Tak naprawdę Kościół ich nie prześladował. To one słownymi zaklęciami rzuciły urok na wroga, żeby bał się stać na drodze do ich „wyzwolenia”, a szczególnie do najbardziej pożądanego przez nie bezkarnego zabijania dzieci.
Antyklerykałom i feministkom zawdzięczamy jedno z największych zmyśleń historii – kościelne polowania na czarownice. Tak naprawdę Kościół w Polsce nie spalił żadnej czarownicy. Wiedział o tym już Bohdan Baranowski, którego praca z 1952 r. do dzisiaj stanowi najważniejsze źródło informacji o procesach o czary w Polsce. Niestety konia z rzędem temu, kto by to wydedukował z jego książki. Napisał ją tak, że wrażenie z niej jest przeciwne: że to Kościół był głównym winowajcą procesów o czary.
Podobnie wygląda sprawa z procesami o czary na świecie. Do dziś znanych jest tylko kilkadziesiąt egzekucji za czary orzeczonych przez katolicką inkwizycję, ale i tak wszyscy kojarzą tę instytucję głównie z tropieniem czarownic. Na dobrą sprawę udział ludzi Kościoła w procesach o czary sprowadza się głównie do kilku biskupów – władców księstw I Rzeszy Niemieckiej (w której to Rzeszy przeprowadzono większość procesów czarownic), mających zwierzchność nad świeckim sądownictwem w ich księstwach.
Nieistniejące „czasy stosów”
W ogóle skala procesów o czary jest wielokrotnie niższa od tej, którą się powszechnie wyobraża. To w znacznej mierze feministkom zawdzięczamy rozpowszechnianie przez całe pokolenia zmyślonej liczby nawet 9 mln ofiar.
W rzeczywistości żadnych „polowań na czarownice” nie było nie tylko ze strony Kościoła, ale nawet w sądach świeckich. Na przestrzeni XV–XVIII w. stracono około 40–50 tys. czarownic (powtarzaną za B. Baranowskim liczbę 10 tys. egzekucji w Polsce zweryfikowała dopiero w 2008 r. Małgorzata Pilaszek, która w bardzo już niekompletnych archiwach odnalazła wzmianki o tylko 558 egzekucjach za czary). W „ciemnym” kościelnym średniowieczu do XIV w. zjawisko to w ogóle nie występowało.
Na całym kontynencie europejskim od renesansu do oświecenia dochodziło do średnio około 150 egzekucji rocznie, w tym około 5–20 w Polsce. Dla porównania w ultra-demokratycznych współczesnych Stanach Zjednoczonych wykonuje się średnio 32 wyroki śmierci rocznie. Czy ktoś z tego powodu ma poczucie, że żyje w grozie „czasu stosów”. A przecież nagłośnienie takich egzekucji w dobie Internetu i telewizji jest niebotycznie większe niż echo egzekucji czarownicy w małym miasteczku 400 lat temu, o której wieści mogły się roznieść najwyżej w obszarze powiatu i nawet tam pójść w zapomnienie po kilkunastu latach.
Trzeba mieć przy tym świadomość, że były to czasy wyjątkowo surowego sądownictwa, które karało śmiercią połączoną z torturami za każde cięższe przestępstwo. Zwykłych egzekucji kryminalnych było wielokrotnie więcej niż stosów czarownic. Nawet one jednak nikły w porównaniu z olbrzymią śmiertelnością tamtych czasów z powodu wojen, głodu, epidemii. Wśród samych dzieci polskich monarchów śmiertelność wynosiła 33 proc. Cóż dopiero wśród zwykłych ludzi. W największej znanej epidemii „czarnej śmierci” z lat 1347–53 wymarła nawet 1/3 ludności Europy. Na skutek wojen z lat 1648–1721 ludność Polski skurczyła się z 9 do 6 mln. Między XV a XVII w. najazdy tatarskie na nieudolną Rzeczpospolitą Szlachecką co roku paliły całe powiaty i uprowadzały w jasyr 5–10 tys. ludzi na islamskie targi niewolników (łącznie być może 2 mln). Owych 5–20 czarownic palonych rocznie przez pojedyncze sądy w Polsce nie kreowały żadnej społecznej „psychozy czarownic”, tylko nikły w morzu innych dramatów.
„Polowań” nie było i w tym sensie, że nie istniały straszne urzędy „łowców czarownic”. Nie istniała żadna odgórna polityka państwowa, rzekomo realizująca kontrolę społeczną poprzez szukanie kozłów ofiarnych w czarownicach. Sądy wszczynały procesy o czary na skutek prywatnych oskarżeń zwykłych ludzi. Wprawdzie stan badań nie pozwala obecnie statystycznie opisać motywów takich oskarżeń, ale dotychczasowe prace zdają się wskazywać, że najczęstszym motywem były banalne lokalne zawiści sąsiedzkie i rodzinne. Sądy świeckie wreszcie nie karały czarów jako takich, tylko szkody rzekomo przez nie wyrządzane (np. śmierć, choroby). Pod tym względem nie różniły się od sądownictwa z okresu pogańskiej starożytności, która jawi się jako czasy „jasności”, w przeciwieństwie do „ciemnej” epoki chrześcijańskiej.
Fakty sobie, społeczna wyobraźnia sobie
Te fakty są znane nauce już od 20–30 lat. Dlaczego więc wszyscy wciąż żyją przekonaniem, że kiedyś istniały jakieś „czasy stosów”? Pierwszym powodem jest to, że w opracowaniach historycznych dotyczących procesów o czary autorzy często korygują akapity z danymi liczbowymi. Nie zmieniają natomiast obszernych „analiz” społecznych zjawiska, które to analizy przez dziesięciolecia pisane były pod księżycowe opowieści o milionach ofiar. Analizy te były raczej kreowaniem rzeczywistości historycznej niż jej opisem. Służyły jako manifesty ideologicznej opowieści o rzekomo strasznych czasach minionych, w których panowała zinstytucjonalizowana patriarchalno-kościelna przemoc wobec kobiet, bezwzględna kontrola społeczna i prześladowanie odmienności, a które to „straszne czasy” szczęśliwie przezwyciężamy.
Drugim powodem jest, to że fałsze te były powtarzane przez tak długie pokolenia, że poddali się im nawet ludzie Kościoła. Boją się sprawdzać fakty, bo są święcie przekonani, że tylko potwierdzą one najgorsze oskarżenia i powiększą ciężar wstydu. Szczególnie, że po katastrofalnym soborze watykańskim II Kościół katolicki sam sobie narzucił pedagogikę wstydu. Jej nieznośnym przejawem są ciągłe akty skruchy i przeprosin ze strony papieży za zmyślone historyczne „grzechy Kościoła” (za inkwizycję, krucjaty, proces Galileusza, zwalczanie wolności religijnej, heretyków). Skoro Kościół przeprasza, znaczy, że jest winny.
Działanie ten mechanizm mogliśmy przećwiczyć 3 lata temu, kiedy cały świat obiegły wieści o wykryciu „masowych grobów” indiańskich dzieci przy szkołach kościelnych w Kanadzie. Wybuch społecznej furii z sympatią przyjęty przez ultra-lewicowy rząd spowodował dewastacje i podpalenia dziesiątków kościołów. Do Kanady przyleciał papież Franciszek, kajać się za kolejny „grzech Kościoła”. I od tego czasu w sprawie zapadła cisza. Wszyscy już „wiedzą”, że Kościół był winny. Tylko starannie przeszukując Internet, można doczytać, że do dziś nie odkopano ani jednego ciała rzekomo zamordowanego dziecka. Więcej na ten temat w kolejnym numerze NCZ!
Jeśli taką ogólnoświatową hucpę skrajnie lewicowy monopol medialny może skutecznie i bezkarnie rozpętać w kilka tygodni, cóż dopiero, zwalczyć piętrowe kłamstwa budowane przez dziesięć pokoleń. Szczególnie że współczesne wykształciuchy, wprawdzie żyją kompleksem swojej urojonej wyższości intelektualnej nad prostymi, starymi ludźmi bez szkół, ale często uzyskują uniwersyteckie dyplomy, nie mając wiedzy na poziomie podstawówki. Ich oglądu rzeczywistości nie kształtują książki naukowe, tylko komiksy i hollywoodzkie filmy. W całkowicie lewicowej popkulturze powstają zaś co roku setki filmów, seriali, książek, wbijających jak młotek to samo ideologiczne przesłanie o wyzwalaniu prześladowanych kobiet z męskiej dominacji, kościelnej niewoli, o zrzucaniu ciężaru opresyjnej tradycji. Nieodzownym elementem tej kreowanej rzeczywistości są stosy czarownic. Modelowy powieściowy bestseller-agitka to feministyczna wersja „Pokłosia”, z fabułą o pięknej średniowiecznej dziewczynie, która chce studiować jak chłopcy i zdobywać świat, ale nie może, bo konserwatywni rodzice dewoci każą jej wyjść za mąż i rodzić stadko dzieci dla męskiego prymitywa ze wsi. Biedaczka potajemnie uczy się od starej zielarki i w ukryciu leczy ludzi niczym dr Quinn, ale sprawa wychodzi na jaw i fanatyczny tłum kato-talibów pod wodzą księdza proboszcza pali ją na stosie, wrzeszcząc o diable, piekle i czarownicy.
Z tego typu komiksowo-netflixowej kopalni wiedzy „młody, wykształcony z wielkich miast”, już bezdyskusyjnie „wie”, że został wyzwolony ze złowieszczych czasów, ociekających krwią i hipokryzją. Nastoletnia akolitka feminizmu, na co dzień mająca kwalifikacje głównie do malowania paznokci i małpowania kolejnych mód z Internetu, może się powachlować swoim urojonym „męczeństwem”, o którym nasłuchała się z hasełek „Strajku kobiet” w TVN i na Onecie.
Danina z dziecięcej krwi
W rzeczywistości to nie Kościół, tylko antyreligijne „wyzwolenie” jest sprawcą masowych mordów. Trybunały rewolucji francuskiej, matki „oświeconej” współczesności, w latach 1789–95 zabiły około 36 tys. „wrogów ludu”, czyli mniej więcej tyle, co wszystkie procesy o czary w całej historii Europy. XX-wieczne nazistowskie i komunistyczne dzieci tej rewolucji posłały do grobu około 70–110 mln ludzi. To jednak i tak niewielka liczba w porównaniu ze skalą dzieciobójstwa, jakie w XX w. zalegalizowano w ramach tzw. aborcji. „Uśmiechnięta”, „wyluzowana” liberalna demokracja, w której prym wiodą feministki, wspólnie z hitlerowcami i komunistami odpowiada nie za morze, lecz za ocean krwi, śmierć 1–2 mld abortowanych dzieci, co jest jedną z głównych przyczyn światowej zapaści demograficznej. Na każdą pojedynczą czarownicę spaloną w historii Europy (faktycznie przez sądy świeckie, a nie kościelne) przypada 20–40 tys. dzieci zabitych w ramach aborcji w ciągu zaledwie jednego stulecia. I jest to śmierć straszliwa, bo podstawowa metoda aborcji polega przecież na krojeniu żywcem nienarodzonego dziecka na kawałki i spuszczaniu strzępek do ścieków. Jeśli więc Kościół za coś odpowiada, to nie za to, że rzekomo prześladował wiedźmy. Przed Bogiem jest winny temu, że milczy, gdy dzięki ich „wnuczkom” masowo zabijane są niewinne dzieci, bo boi się ich wrzasków i słownych zaklęć. W czasach przedchrześcijańskich oddawano swoje dzieci pogańskim kapłanom i kapłankom, żeby je składali pogańskim bogom w ofierze. W czasach postchrześcijańskich składa się o wiele więcej dzieci feministkom na ołtarzu świętego spokoju. W dzieciństwie ludzie z przejęciem czytają bajkę o Jasiu i Małgosi, a ledwie zdążą dorosnąć, stają się złym ojcem i macochą, dla których najwygodniej porzucić dzieci w lesie. Niech je złapie i zabije Baba Jaga. Byleby się nimi nasyciła i nie darła gęby, jaka jest wnerwiona.
Czary wśród „oświeconych” jednak istnieją?
Od czego więc zostaliśmy „wyzwoleni” przez „oświecony” postęp – bo nie od masowej zbrodni? Czy może od „ciemnoty”? Od wiary w gusła i zabobony. Podobno jej źródłem było chrześcijaństwo. Dziś w „oświeconych czasach” jest zepchnięte na margines, a w życiu społecznym panuje rozumny ateizm. Wiara w magię i zabobony z pewnością jest więc pieśnią odległej przeszłości. A jednak nie. Te same zateizowane społeczeństwa, które z wściekłością reagują na jakąkolwiek obecność chrześcijaństwa w życiu publicznym, z lubością okazują otwartość i tolerancję dla wszelkich innych religii i duchowości – nawet najbardziej niedorzecznych. Zachwycają się nie tylko religiami wschodu, ale i świeżo wymyślanymi „duchowościami kosmicznymi”, New-Age, bioenergioterapią. Filmowe mody kreują subkultury wilkołaków i wampirów.
Im kto jest dalej od chrześcijaństwa, które z wielką stanowczością uważa za fałsz i wymysł, tym bardziej wierzy w najgłupsze zabobony – amulety, wróżby, astrologię, numerologię. Betonowi ateiści względem chrześcijaństwa z wielkim zainteresowaniem czytają o pogańskich wierzeniach przodków, a nawet lubią kultywować ich rytuały. Z satanizmem ludzie już otwarcie obnoszą się na ulicy.
I nie dotyczy to tylko tzw. zwykłych ludzi, ale i ich „oświeconych” elit. Maskotką dziennikarską obecnej kadencji sejmu jest neopogański poseł PO M. Józefaciuk (były dyrektor szkoły!). Poprzedni rząd PO-PSL mianował komisarzem UE Elżbietę Bieńkowską, która w wywiadzie dla „Vivy” podzieliła się opowieścią o tym, jak pozytywnie wpływają na nią wróżby i horoskopy. Z kolei Magdalena Środa w wywiadzie dla Magdy Mołek uraczyła ciekawostką, że na zjazd feministek przybyła prawdziwa czarownica z amerykańskiego Salem i przeprowadziła dla nich magiczne wtajemniczenie. W 2019 r. ta sama Magdalena Środa w felietonie reklamowała pogańską noc Kupały jako remedium na nieznośne życie pod rządami PiS. To absolutnie nic przy pisarce Marii Nurowskiej, która nie mogąc znieść tych rządów, postanowiła w lipcu 2018 r. wykończyć posła PiS Stanisława Piotrowicza przy pomocy magii voodoo, czym pochwaliła się na Twitterze. Próbowała ją od tego odwieść niesławna reżyser Agnieszka Holland, ostrzegając, że sama zaprzestała czarnej magii, kiedy w młodości przy pomocy voodoo zabiła dwie osoby.
Ta garść wypowiedzi zdradza, że za fasadą oświeconego ateizmu, czołowe twarze polskiego antyklerykalizmu i feminizmu mniej ostentacyjnie wierzą, a nawet praktykują magię i rytuały pogańskie. Z jednej strony uważają za ciemnotę ludzi, którzy kiedyś palili na stosie czarownice za zepsute piwo albo zdechłą krowę, ale same bywają przekonane o jej wpływie na obalanie i sprawowanie władzy, a nawet zabijanie ludzi.
Być może zasadnym byłoby, aby polskie feministki na kolejnym zlocie, dla odmiany od dorocznego tematu walki o „prawo kobiet” do aborcji, przeprowadziły debatę o tym, co je właściwie oburza w dawnych procesach o czary. Czy uważają za „ciemnotę” wiarę w istnienie czarownic, czy też wiarę w to, że czary mogą być skuteczne, a może, jak dawna „ciemnota”, wierzą i w czarownice, i w czary, a nawet je praktykują. Są tylko przeciwne wymierzaniu im słusznej i sprawiedliwej kary spalenia na stosie w razie magicznego obalenia władzy albo zabójstwa.