Rządy Trumpa to najbardziej prawicowa wersja chrześcijańskiego syjonizmu, jaką można sobie wyobrazić, ale to wciąż tylko chrześcijański syjonizm.
Imponujący triumf Donalda Trumpa miał miejsce w szczególnie dramatycznych okolicznościach. Liczący już 78 lat polityk był przez ostatnie lata nękany procesami, przeżył dwa zamachy na swoje życie, a do ostatniej chwili nie było wcale pewne, czy tzw. deep state wespół z Demokratami nie dopuści się, podobnie jak w 2020 r., wielkiego oszustwa wyborczego. Mimo iż w wielu miejscach doszło do oczywistych manipulacji, skala poparcia dla Trumpa okazała się jednak tak ogromna, że obóz pragnący wynieść do władzy „Kidawę” Harris musiał uznać swoją klęskę.
Wybory inne niż inne?
Ktokolwiek zna historię USA, ten wie dobrze, że niezwykle gorący na powierzchni spór między obu głównymi partiami jest na poziomie głębokich struktur rządzącego establishmentu mocno stonowany. Podczas gdy społeczeństwo skacze sobie do gardeł, grupa trzymająca gospodarkę zachowuje tradycyjnie dużo większy dystans. Potwierdziła to wypowiedź prezesa BlackRock, Larry’ego Finka, który kilka miesięcy przed wyborami powiedział wprost, że dla rynków finansowych jest zupełnie obojętne, kto wygra wybory. Nie powinno to nikogo dziwić, ponieważ największa na świecie firma inwestycyjna zdobywała światowe rynki w równie imponującym tempie zarówno w czasach Trumpa, jak i Bidena.
Mając na uwadze fasadowość partyjnych sporów, nie sposób jednak nie zauważyć, że tym razem stawka amerykańskich wyborów była znacznie wyższa, niż twierdził Fink. Pod rządami Obamy i Bidena (i pod wieloma względami także Trumpa) amerykańskie państwo uległo wielkiej transformacji ideologicznej, stając się siedliskiem bardzo niebezpiecznych tendencji. Zabójcza mieszanka, jaką stworzył transgenderyzm, krytyczna teoria rasy czy też wszelkiej maści woke’izmy stworzyła zagrożenie wybuchu nowej neomarksistowskiej rewolucji październikowej. Jeśli do tego uwzględnić otwarcie granic na oścież, przybliżające realizację scenariusza Wielkiego Zastąpienia i przekształcenia całego kraju w jedną wielką Kalifornię, powtarzany regularnie przez Donalda Trumpa i Elona Muska slogan, że to mogły być ostatnie wybory, wcale nie wydaje się przesadzony. Wszystko wskazuje na to, że amerykański deep state sam pogubił się w swoich machinacjach i nie docenił należycie ryzyka związanego z kulturową rewolucją.
Potrzeba szybkich działań
Trump wygrał, ale jeśli republikanie chcą mieć jakiekolwiek nadzieje na zwycięstwo w 2028, 2032 czy 2036 r., nowa administracja musi już od pierwszego dnia przystąpić do radykalnych działań w zakresie imigracji, tęczowej rewolucji i polityki kulturowej.
W pierwszym z tych obszarów spore nadzieje daje fakt, że za ochronę granic ma odpowiadać Tom Homan, który jest zwolennikiem masowych deportacji całych rodzin i to bez względu na cenę. Koszt usunięcia z kraju co najmniej kilku milionów osób (w tym przede wszystkim celowo przysyłanych kryminalistów, którzy wcześniej masowo poznikali z więzień Ameryki Łacińskiej) będzie ogromny i jest szacowany na co najmniej 88 mld dol. Najtrudniejszym elementem tej operacji będzie jednak zmierzenie się z atakiem mediów, które będą ukazywały Trumpa i jego ludzi jako pozbawionych serca i nieinkluzywnych drani.
Dużo mniej skuteczny Trump będzie zapewne na odcinku walki z tęczowym totalitaryzmem. Z jego zapowiedzi wynika wprawdzie, że będzie chciał m.in. zakazu udziału mężczyzn w kobiecych konkurencjach sportowych, zakazu przyjmowania transseksualistów do armii, wycofania tęczowej propagandy ze szkół czy też wstrzymania finansowania operacji tzw. zmiany płci z pieniędzy podatników. Wszystko to może okazać się jednak dalece niewystarczającymi środkami, aby realnie przeciwstawić się tęczowej nawałnicy. W czasie kampanii Trump zabiegał zresztą o głosy „konserwatywnych” przedstawicieli środowiska LGBT i dawał wyraźnie do zrozumienia, że nie zamierza podejmować żadnych naprawdę zdecydowanych działań w tym obszarze (co zresztą pokazała jego poprzednia kadencja).
Podobnie może wyglądać sytuacja w zakresie szeroko pojętej polityki kulturowej, która pod rządami duetu Biden-Harris skupiła się na afirmacji rasizmu spod znaku krytycznej teorii oraz ruchu Black Lives Matter czy też sprzyjaniu rozwojowi wokeizmu na amerykańskich uczelniach i w miejscach pracy. W Stanach Zjednoczonych zidiocenie w tym obszarze zaszło niestety tak daleko, że w całym kraju funkcjonują m.in. liczne grupy wsparcia dla osób, które czują wstyd z powodu bycia białymi. Aby przeciwstawić się tego rodzaju niebezpiecznym zjawiskom, państwo pod rządami Trumpa będzie musiało podjąć bardzo konfrontacyjny kurs oraz sprzyjać w większym niż do tej pory stopniu afirmacji tradycyjnych wzorców społecznych.
Największe wyzwania stojące przed Trumpem nie dotyczą więc wcale gospodarki, gdyż zadaniem numer jeden jest w tej chwili zatrzymanie czyniącej ogromne postępy rewolucji społeczno-kulturowej. Pomimo tego cały liberalny świat już teraz wziął sobie na celownik proponowaną przez Trumpa politykę celną. Nie brak nawet głosów, że nowy-stary prezydent USA doprowadzi do załamania procesu globalizacji. Lata 2016–2020 pokazały jednak, że nic takiego światu nie grozi, a zwycięski przed czterema laty Joe Biden skrzętnie przywłaszczył sobie znaczną część programu swojego poprzednika.
Najważniejsza z punktu widzenia światowej gospodarki może dotyczyć powtórnego wycofania się z paryskich porozumień klimatycznych z 2015 r. Trump podjął już nawet decyzję o tym w czasie pierwszej kadencji, lecz zanim weszła w życie, do władzy powrócili demokraci. Tym razem jego działania w tym zakresie mogą być dużo bardziej skuteczne, co może przyczynić się do wyraźnego regresu zielonej polityki praktycznie na całym świecie.
W obszarze gospodarki szczególną uwagę zwracają także dwie inne kwestie. Pierwszą z nich są kryptowaluty, które w dłuższej perspektywie mogą się okazać dla Trumpa znacznym ciężarem. Przyrzekając ich fanom, że stworzy federalną rezerwę bitcoinów, jeszcze bardziej podsycił nadzieję na stabilność, których cyfrowe środki wymiany nigdy nie osiągną. Drugą problematyczną kwestią jest rekordowe zadłużenie amerykańskiego państwa, które w świetle obietnic wyborczych Trumpa wzrośnie do jeszcze bardziej niebotycznych rozmiarów.
Make Israel Great Again
Głos na Donalda Trumpa oddali masowo nawet przerażeni wizją podkręcenia tempa rewolucji kulturowej amisze, którzy dotąd na ogół raczej dystansowali się od polityki. Pokazuje to, jak wielkie nadzieje wiązane są z rządami Trumpa nie tylko w USA, ale na całym świecie. Upatrywanie w nim nadziei na wielki triumf sił konserwatywnych na całym globie jest jednak bardzo naiwne, ponieważ głosząc hasło „uczynienia Ameryki ponownie wielką”, Trump chce co najwyżej odtworzyć jej dawniejsze oblicze, na które od czasów purytańskich pionierów najmocniej wpływał chrześcijański syjonizm. W skład nowej administracji wchodzić będą niemal w całości osoby bezgranicznie oddane idei wspierania Izraela bez żadnych kompromisów. Przymierzany do funkcji sekretarza stanu Marco Rubio dał się dotąd poznać jako wyjątkowo oddany żydowskiemu państwu, podobnie jak przyszły doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Mike Waltz. Lobby izraelskie miało także oczywiście ogromne wpływy w administracji Bidena, lecz poprzednia władza nazbyt swobodnie flirtowała ze środowiskami antyizrealskimi i wspierała antysemicki wokeizm. Dojście Trumpa do władzy sprawi niewątpliwie, że tego rodzaju wybryki zostaną poskromione – Ameryka ma przecież ponownie stać się wielka i bezwarunkowo wspierać syjonizm.
W obawie przed radykalizującymi się Demokratami swój głos na Trumpa oddało aż 56 proc. amerykańskich katolików, choć jeszcze w 2020 r. 52 proc. z nich głosowało na Bidena. Ukłonem w ich stronę jest niewątpliwie mianowanie wiceprezydentem J. D. Vance’a, który będzie miał szansę na to, aby pokazać, że w jego wypadku termin „katolik” znaczy coś więcej niż u przyznającego się również do wiary Joe Bidena. Wielkie nadzieje wiązane przez wielu amerykańskich wiernych Kościoła z Trumpem nie powinny jednak iść za daleko, co zresztą już niebawem pokaże stosunek nowego prezydenta do Izraela.
Najbardziej frapującym elementem drugiej kadencji Donalda Trumpa będzie jednak spodziewane powierzenie funkcji sekretarza zdrowia Robertowi Kennedy’emu, który wcześniej dał się poznać jako wielki demaskator przemysłu pandemicznego. Od dłuższego czasu odgrażał się, że gdy powierzy się mu władzę nad sektorem farmaceutyczno-biologicznym, doprowadzi do demontażu wyrosłego w ciągu lat państwa w państwie. W jego książkach znaleźć można rozległe opisy korupcyjnych powiązań, które – jak można domniemywać – będzie chciał teraz zlikwidować. Mając na uwadze fakt, że będzie miał przeciw sobie ogromny konglomerat interesów operujący na bilionach dolarów, jego zdolność do dokonania prawdziwego przełomu wydaje się stać pod wielkim znakiem zapytania. Czy mimo wszystko Kennedy’emu uda się poskromić biznesowo-publiczną hydrę, która maczała palce w pandemicznej hucpie i doprowadzi do ukarania głównych winowajców? Czy dowiemy się wreszcie prawdy na temat wydarzeń z lat 2020–2022? To byłoby zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe, więc lepiej zachować zdrowy dystans.