Strona głównaMagazynHulaj dusza, piekła nie ma!

Hulaj dusza, piekła nie ma!

-

- Reklama -

Przypominamy historyczne teksty publikowane w tygodniku „Najwyższy Czas!”. Dzisiaj felieton Stanisława Michalkiewicza opublikowany w numerze 35-36/2019.

Gdzie te czasy, kiedy w katechizmie Kościoła katolickiego można było przeczytać o „czterech rzeczach ostatecznych”: śmierci, sądzie oraz niebie albo piekle? Śmierć oczywiście została, chociaż trwają nieustanne wysiłki, żeby przynajmniej wyeliminować ją werbalnie, zastępując eufemizmami w rodzaju „odejścia”.

- Reklama -

Jeśli tylko technologiczny kanibalizm się rozwinie, to być może nie trzeba będzie nawet „odchodzić”, bo przesiadając się do innego organizmu, albo wstawiając sobie części zamienne z jakiegoś wypatroszonego jegomościa, można będzie żyć jeśli nawet nie „wiecznie” – jak to przytrafiło się Leninowi – to przynajmniej długo, dopóki nie znudzi się to ubezpieczalni, która zakończy tę zabawę eutanazją. Podobnie z „sądem”, o którym teraz coraz ciszej i nawet na pogrzebach intonowana jest piosenka, jak to nieboszczyka do „domu Ojca” prowadzą zastępy aniołów i świętych – a o żadnym sądzie nie ma mowy.

Co prawda wśród sześciu prawd wiary pokutuje jeszcze druga, że Bóg jest „sędzią sprawiedliwym”, co to „za dobre wynagradza, a za złe karze”, ale jak to „karze”, skoro sam papież Franciszek wyraził przypuszczenie, że źli ludzie po prostu „znikają”, no a skoro „znikają”, to jakże takich znikniętych „karać”? Co prawda opinia ta, o ile mi wiadomo, jeszcze nie trafiła do żadnych oficjalnych dokumentów, ale przecież w ramach „dążenia” do „prawdy” jesteśmy dopiero na początku drogi, więc na pewno czeka nas jeszcze niejedna niespodzianka. Niebo oczywiście pozostało, jakże by inaczej, ale już z piekłem sprawa nie jest taka oczywista. Po pierwsze dlatego, że potencjali kandydaci do piekła „znikają”, więc nawet tam już nie trafiają, a poza tym przewielebny ksiądz Wacław Hryniewicz już dawno odkrył, że piekło – o ile w ogóle jest – to świeci pustkami.

Ta optymistyczna wizja ma oczywiście – jak powiedziałby Kukuniek – swoje „plusy ujemne”, bo racją istnienia stanu duchownego jest władza „odpuszczania grzechów” – ale co to za różnica, czy grzechy są odpuszczone, czy nie, skoro piekła nie ma? Jak widzimy, nieubłagany postęp też obfituje w zasadzki, więc warto pamiętać, że pochopne rezygnowanie przynajmniej z niektórych „rzeczy ostatecznych”, prowadzi do gwałtownego zredukowania możliwości administrowania zaświatami, a to już może przełożyć się na następstwa – jak je nazywał pan Zagłoba – „nader światowe”.

Kara śmierci niedopuszczalna

Już od II Soboru Watykańskiego dopuszczalność kary śmierci coraz częściej była kwestionowana, co prowadziło do wprowadzania do Katechizmu opinii dotyczących nie tyle „spraw Bożych”, co np. oceny współczesnych systemów penitencjarnych. Oceniane były tam one, a zwłaszcza ich skuteczność, bardzo wysoko, co prowadziło do wniosku, że kara śmierci jest już niepotrzebna, aczkolwiek oczywiście dopuszczalna. Ten węzeł gordyjski przeciął papież Franciszek, wprowadzając do Katechizmu opinię, że kara śmierci jest nie do pogodzenia z zasadami chrześcijaństwa. Niezależnie od tego, że taki obrót sprawy mógł być przyjęty z zadowoleniem o aplauzem przez rozmaitych szubieniczników, to zmuszał do postawienia pytania natury zasadniczej. Skoro bowiem z tak ważnej sprawie, jak kara śmierci, Kościół przez ponad dwa tysiące lat się mylił, to skąd właściwie mamy czerpać pewność, że akurat ta ocena kary śmierci jest prawidłowa? Wprawdzie tedy uznanie kary śmierci za sprzeczną z zasadami chrześcijaństwa można by z pewnego punktu widzenia potraktować jako rodzaj „dobrej nowiny”, to jednak nie da się ukryć, że dostarcza ono raczej rozterki, niż pewności. Tymczasem ludzie cenią Kościół nie za to, że dostarcza im rozterek, bo rozterek to i bez Kościoła mają co niemiara, tylko za to, że dostarcza im pewności. Jeśli przestanie, to przestanie też być potrzebny, niczym zwietrzała sól.

Kłębowisko namiętności

Krytyka kary śmierci przez postępactwo brała się ze specyficznego sposobu postrzegania przez nie natury ludzkiej – sposobu stojącego w opozycji do potrzegania chrześcijańskiego. Chrześcijaństwo twierdzi bowiem, a w każdym razie do niedawna jeszcze twierdziło, że człowiek jest istotą wolną i dlatego odpowiedzialną za działania podjęte w warunkach wolności. Stąd grzech, sąd i nagroda, albo kara. Postępacka wizja natury ludzkiej głosi, że człowiek nie jest wolny, ponieważ jest chaotycznym kłębowiskiem sił, kłębowiskiem namiętności, z których nie zdaje sobie nawet sprawy, więc cóż dopiero, żeby nimi kierował? Skoro tedy jego postępowanie jest następstwem chwilowej przewagi jakiejś siły, to egzekwowanie od takiej istoty odpowiedzialności za to postępowanie byłoby małpim okrucieństwem. Dlatego też nie można przypisywać mu jakiejkolwiek winy, a więc – również odpowiedzialności – w związku z czym za szkody wyrządzone wskutek takich impulsywnych działań, odpowiedzialność ponosi „społeczeństwo”, czyli nikt. Ten pogląd coraz śmielej toruje sobie drogę nie tylko wśród zdeklarowanych abolicjonistów i zwolenników permisywizmu, ale zdobywa przyczółki również w Kościele. Przypominam sobie, ze kiedy już w roku 1999 Sejm wykreślił karę śmierci z arsenału kar kodeksowych, to zaraz podniosły się głosy za likwidacją również kary dożywotniego więzienia. I tak się stało, ale okazało się, że nie ma rzeczy doskonałych i trzeba było przeforsować ustawę o bestiach, czyli „lex Trynkiewicz”, żeby „kobiety” przestały się obawiać. Tak w każdym razie uzasadniał to pobożny wicepremier Gowin, będący w tamtym czasie ministrem sprawiedliwości w obozie zdrady i zaprzaństwa. Na podstawie tej ustawy można pozbawić wolności w gostynińskim izolatorze każdego, kto „stwarz, musimy przyjąća zagrożenie”. A któż nie „stwarza zagrożenia”? Zagrożenie stwarza każdy, podobnie, jak u każdego można zdiagnozować sławną „schizofrenię bezobjawową”, która takie obfite żniwo zbierała w Związku Radzieckim za Leonida Breżniewa i później też. Okazuje się, że bez bezterminowego pozbawienia wolności nie da się funkcjonować.

Dożywotnie więzienie też niedobre

No i właśnie niedawno papież Franciszek podczas audiencji udzielonej funkcjonariuszom więziennym zachęcał ich by „nie dusili płomienia nadziei”. – W watykańskim kodeksie karnym od nie tak dawna nie ma już dożywocia. – zauważył – Bo dożywocie to zakamuflowana kara śmierci. A skoro kara śmierci niezgodna jest z chrześcijaństwem, to dożywocie, jako taka sama kara, tylko „zakamuflowana”, też musi być niezgodna. No dobrze – ale w takim razie jaka kara jest jeszcze dozwolona, a jaka już nie? W końcu tak zwana „ćwiara”, czyli kara 25 lat więzienia, też może być uznana za „zakamuflowaną” karę śmierci zwłaszcza, gdy wymierzana jest sprawcy, dajmy na to – 70-letniemu. Musimy zatem odpowiedzieć na pytanie, do jakiej wysokości kara jest jeszcze z chrześcijaństwem zgodna, a od jakiej – już nie. Odwołując się do tak zwanych antynomii megarejskich, a zwłaszcza do pytania, od kiedy zaczyna się łysina, musimy przyjąć, że sprzeczna z chrześcijaństwem jest każda kara. Bo jeśli wypadnie jeden włos, to przecież jeszcze nie łysina, jeśli dwa, to też nie – i tak dalej – ale w końcu łysina tak czy owak się pojawi. Skoro tak, to nic dziwnego, że skoro tak się rzeczy mają, to z zaświatów stopniowo znika piekło, niczym uśmiech kota z „Alicji w krainie czarów”, a skoro ono znika, to pozostawianie „sądu” jest bez sensu, wobec czego z katechizmowych „czterech rzeczy ostatecznych” mogą zostać tylko dwie, to znaczy – śmierć i niebo.

Najnowsze