Przypominamy historyczne teksty publikowane na łamach tygodnika „Najwyższy Czas!”. Dziś felieton Stanisława Michalkiewicza z numeru 5-6/2018 roku.
Sojusze, jak wiadomo, dzielą się na realne i egzotyczne. Sojusz realny, w uproszczeniu polega na tym, że jeśli jeden sojusznik utraci niepodległość, to to samo grozi drugiemu sojusznikowi. W sojuszu egzotycznym jest inaczej – jeśli jeden sojusznik utraci niepodległość, to drugi może tego nawet nie zauważyć.
CENISZ SOBIE WOLNOŚĆ SŁOWA? MY TEŻ!
Środowisko skupione wokół pisma "Najwyższy Czas!" i portalu NCzas.com, a także NCZAS.info od lat stoją na straży konserwatywno-liberalnych wartości. Jeżeli doceniasz naszą pracę i nie chcesz pozwolić na to, aby w Internecie zapanowała cenzura – KLIKNIJ wesprzyj naszą działalność. Każda złotówka ma znaczenie!Przykładem sojuszu realnego była unia polsko-litewska, której początki przypadają na rok 1385, kiedy to zaaranżowane zostało małżeństwo Jadwigi, córki Ludwika Węgierskiego z francuskiej rodzony Anjou, która w tym czasie trzęsła znaczną częścią Europy, a uwieńczenie – na Unię Lubelską w 1569 roku, w następstwie której powstała Rzeczpospolita Obojga Narodów – olbrzymie, liczące prawie milion kilometrów kwadratowych państwo, które ostatecznie upadło w roku 1795. Jego wspomnienie jest ciągle żywe w sentymentach zarówno polskich jak i litewskich, z tym, że po „rozwodzie Jadwigi z Jagiełłą”, jaki nastąpił po I wojnie światowej, litewski sentyment wyżywa się przede wszystkim w podejrzliwości i niechęci wobec Polski, podczas gdy polski – w literaturze budzącej wspomnienie dawnej potęgi. Bardzo zresztą mgliste. Choćby rzeka Druć. 99 procent Polaków niczego sobie z nią nie kojarzy, albo w ogóle o niej nie słyszało. Tymczasem właśnie linią tej rzeki biegła granica pierwszego rozbioru Polski w 1772 roku. Katarzyna póki co dalej na zachód nie poszła, dzięki czemu Druć – jak pisze Michał Kryspin Pawlikowski w książce „Wojna i Sezon” – była w historii Polski pierwszą „linią Curzona”. Lepiej wygląda wspomnienie w literaturze, chociaż i tutaj coraz gorzej. Któż na przykład zna pieśń, jak to „Na Podolu pod Kamieńcem stanął Turek gęstym wieńcem – chce wytropić bród. Lecz Kamienic, złoty wieniec. Hej! Kamieniec nie słoboda! Wkoło murów płynie woda, a na murach lud! Poprzed wojskiem jeździ Basza; błyszczy słońce od pałasza, a on wzywa lud: Choć Kamienic złoty wieniec, choć dokoła płynie woda, nam Kamieniec jak słoboda, bo w Kamieńcu głód. Uchodź Baszo, nieboracze, bo nad twoja głową kracze lichej wróżby ptak. Nasz głód mniejsza, lecz straszniejsza dla cię Baszo wschodzi zorza. Leci kawek rój od morza, jako czarny szlak. Lecą kawki, gwar się wszczyna, a od strony Husiatyna ciągnie polski Król. Króla pana sroczka z rana szczebiotaniem siostry wita, a w Kamieńcu ludzi pyta sęp podolskich pól: Jak wy Baszę zabijecie, gdzie wy grób mu pościelecie i kto weźmie rząd? Kto zje konie, strawi bronie, kto zabierze buńczuk złoty, kto zabierze te namioty i baszowski sprzęt? Jak my Baszę zabijemy, to mogiłę mu wzniesiemy Hej! Nad Dniestrem tam! W cerkwi damy złote bramy, ty z twą bracią pojesz konie, rdza pogańskie strawi bronie, rząd weźmie Król sam.”? Coraz mniej Polaków pamięta takie rzeczy, bo teraz dzieci karmi się całkiem inną literaturą, a w „szumańskim komsomole” hrabina Róża von Thun und Handehoch im tego przecież nie powie.
Przykładem sojuszu egzotycznego jest z kolei sojusz polsko-amerykański. Amerykanie chętnie prawią swoim sojusznikom rozmaite komplementy, jak pewnego delegata UNESCO skomplementował nowojorski funkcjonariusz: „wiem wiem, to mały, ale bardzo dzielny naród!” Nic na to oczywiście poradzić nie można, bo ta egzotyka wynika z proporcji między Stanami Zjednoczonymi, a Polską. To oczywiście nie jest żaden powód, by ze względu na tę egzotykę takim sojuszem wzgardzić. Przeciwnie – ta sytuacja powinna takiego sojusznika, jak Polska, zachęcać do zmniejszania tej egzotyki, na ile tylko to możliwe – a jest to możliwe.
Agenci i faje
Jest możliwe – ale pod egidą innych sił politycznych, niż te, które rządzą naszym nieszczęśliwym krajem. Zgodnie z moją ulubioną teorią spiskową, Polską rotacyjnie rządzą trzy stronnictwa: Ruskie, Pruskie i Amerykańsko-Żydowskie – w zależności od tego, pod czyją kuratelą akurat się znajdujemy i która centrala uruchamia swoją watahę starych kiejkutów, które się akurat do niej u progu transformacji ustrojowej przewerbowały. Z kolei stare kiejkuty wysuwają na fasadę swoich konfidentów, a w najlepszym razie – pożytecznych idiotów. Ani od jednych, ani od drugich żadnej dbałości o polskie interesy państwowe oczekiwać nie można – a to właśnie ona, ta dbałość o polskie interesy państwowe, stanowi istotę zmniejszania egzotyki. Czy jednak taki osobnik, jak Aleksander Kwaśniewski, albo Bronisław Komorowski, według wszelkiego prawdopodobieństwa wystrugany z banana na prezydenta przez Najstarszego Kiejkuta III Rzeczypospolitej, pana generała Marka Dukaczewskiego, po mieczu i kądzieli z porządnej, ubeckiej familii (ciekawe, czy Naczelnik Państwa odważy się i jego teraz zdegradować?), jest w ogóle zdolny do takich rzeczy? Wolne żarty! Aleksander Kwaśniewski, którego uważam za prawdziwe nieszczęście dla Polski, nie potrafił niczego załatwić nie tylko dla naszego nieszczęśliwego kraju, ale nawet dla siebie. Mam na myśli okazję, jaka pojawiła się w związku z wysłaniem polskiego kontyngentu wojskowego do Iraku. Można było wtedy przedstawić prezydentowi Bushowi dwie prośby wzajemne – żeby USA obiecały Polsce zachowanie neutralności w sprawie żydowskich roszczeń majątkowych oraz wyraziły zgodę na militarną konwersję polskiego długu zagranicznego, to znaczy – żeby Polska, zamiast spłacać raty, za zgodą wierzycieli, przeznaczyła te pieniądze na modernizację własnej armii. O ile mi jednak wiadomo, prezydent Kwaśniewski ani o tym nie pomyślał sądząc, że prezydent Bush z wdzięczności zrobi go I sekretarzem ONZ, a w ostateczności – I sekretarzem NATO. Oczywiście nic z tego nie wyszło, bo prezydent Bush, chociaż nie cieszył się w USA reputacją tęgiej głowy, najwyraźniej przejrzał Aleksandra Kwaśniewskiego na wylot. W rezultacie Polska nic z tego nie miała, jeśli nie liczyć napiwków, jakie Amerykanie wypłacili swoim agentom za pośrednictwem firmy NUR Corporation, z którą w Polsce kolaborowała pewna firemka jednorazowego użytku. Czy Aleksander Kwaśniewski załapał się na ten napiwek – tego oczywiście nie wiem, ale wcale bym się nie zdziwił, gdyby tak właśnie było.
W obronie awanturnika
Inna okazja powiązania polskiego interesu państwowego z amerykańskim pojawiła się za prezydentury Lecha Kaczyńskiego, kiedy to gruziński awanturnik w służbie amerykańskiej Michał Saakaszwili, rozpętał awanturę w Osetii i Abchazji. Mogła to być zresztą z jego strony samowolka, na co wskazywałaby początkowa nieobecność amerykańskich okrętów na Morzu Czarnym. W rezultacie rosyjskiego uderzenia armia gruzińska poszła w rozsypkę i tylko interwencja francuskiego prezydenta Sarkozy`ego, który najprawdopodobniej też w imieniu Naszej Złotej Pani, skłonił zimnego ruskiego czekistę Putina do wstrzemięźliwości. Ten, w trosce o strategiczne partnerstwo z Niemcami, powstrzymał się przed wtargnięciem do Tbilisi, bo przez naszych propagandystów zostało przedstawione jako skutek przylotu do gruzińskiej stolicy prezydenta Lecha Kaczyńskiego, co miało podziałać na Putina w charakterze zimnego prysznica. Ale nawet jeśli prezydent Lech Kaczyński również sam tak myślał, to tym większy jego błąd, że nie pomyślał, by za podjęcie się tej niebezpiecznej roli amerykańskiego dywersanta na Wschodnią Europę, uzyskać dla Polski jakieś korzyści. Przeciwnie – zrobił to za darmo i kiedy izraelski prezydent Peres po 18 sierpnia 2009 roku „namówił” prezydenta Obamę do wycofania elementów tarczy antyrakietowej ze Środkowej Europy, ten 17 września 2009 roku jedną deklaracją rozwiał prezydentowi Kaczyńskiemu wszystkie – jak to w „Gazecie Wyborczej określił Główny Cadyk III RP, Aleksander Smolar – „postjagiellońskie mrzonki”, ani Polska nic z tego nie miała, ani on sam. Nie jestem pewien, czy prezydent Kaczyński w ogóle został przez prezydenta Obamę poinformowany o zamierzonym „resecie” w stosunkach z Rosją.
Pomarańczowe bęcwalstwa
Ale jeśli nie, to sam ponosi za to winę, podobnie jak wspomniany Aleksander Kwaśniewski. Oto w roku 2004 na Ukrainie wybuchła „pomarańczowa rewolucja”, w następstwie której na miejsce tamtejszego prezydenta Leonida Kuczmy został zainstalowany amerykański agent Wiktor Juszczenko, obstawiony dodatkowo przez krasawicę-raskrasawicę właścicielkę fortuny ciemnego pochodzenia, Julię Tymoszenko, która wygartywała z rozmaitych kominów, ruskiego nie wyłączając. W związku z tym do Kijowa pielgrzymowali na Majdan zarówno konfidenci, jak i faje, a także pracownicy przemysłu rozrywkowego w rodzaju pana Pawła Kukiza. I znowu Polska nic z tego nie miała, a nawet gorzej niż nic – bo jedyną realną siłą polityczną, na której opierał się zarówno prezydent Juszczenko, jak i piękna Julia, zostali na Ukrainie banderowcy, wysuwający wobec Polski rozmaite pretensje, również terytorialne. Tymczasem, gdyby Polska uprawiała jakąś politykę, a nie kurewstwo, do Departamentu Stanu w Waszyngtonie powinien pojechać ktoś z Warszawy i powiedzieć; wiemy, że będziecie robili pomarańczową rewolucję na Ukrainie. Bardzo nam się to podoba, więc powiedzcie, co chcecie, byśmy zrobili – ale z naszej strony jeden warunek – że siłą napędową tej rewolucji nie będą banderowcy. W przeciwnym razie zamkniemy granicę, wszystkich wyłapiemy i wsadzimy Putinowi w eszelon prosto na Kamczatkę. Rzecz w tym, by nasi amerykańscy sojusznicy wiedzieli, jakie są polskie warunki brzegowe. Ale agenci, których CIA wystrugała z banana, nic takiego powiedzieć przecież nie mogą, bo zaraz oficer prowadzący by im przypomniał, skąd wyrastają mu nogi.
Kolejna okazja zmniejszenia egzotyki w polsko-amerykańskim sojuszu, pojawiła się w roku 2014, kiedy prezydent Obama, w związku ze zresetowaniem w roku 2013 swego poprzedniego resetu w stosunkach z Rosją, przyjechał do Warszawy, by nam powinszować, że znowu podjęliśmy się niebezpiecznej roli amerykańskiego dywersanta na Europę Wschodnią. Dwukrotnie na antenie Radia Maryja mówiłem wtedy, że tym razem nie powinniśmy powtarzać błędu prezydenta Kaczyńskiego i przedstawić prezydentowi Obamie dwie prośby wzajemne; żeby rząd USA oficjalnie zapewnił Polskę, że nie będzie wywierał na nią żadnych nacisków w sprawie realizacji żydowskich roszczeń majątkowych i po drugie – że Polska, podejmując się tej niebezpiecznej roli, siłą rzeczy stała się państwem frontowym. W związku z tym oczekiwalibyśmy, że Stany Zjednoczone będą traktowały Polskę tak samo, jak inne państwo frontowe, czyli Izrael. To znaczy – kroplówka finansowa 4 mld dolarów na modernizacje i dozbrojenie armii, no i udogodnienia wojskowe, podobne do tych, z jakich korzysta Izrael. Ale o ile mi wiadomo, ówczesny prezydent Komorowski nawet nie pomyślał, by prezydentowi Obamie prezentować jakieś prośby, tylko sadził mu jakieś ciężkie dowcipy, których tamten nawet w ogóle nie zrozumiał. I tylko Książę-Małżonek Radosław Sikorski w podsłuchanej rozmowie ubolewał, że Polska robi Obamie „laske za darmo”. Ale to przecież on, jako minister spraw zagranicznych, tę „laskę” prezydentowi Obamie robił. Domyślam się w związku z tym, że nie miał nawet z tego żadnej osobistej przyjemności.
A kiedy do rządów w 2015 roku doszła ekspozytura Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego, sytuacja znacznie się pogorszyła – o czym można było przekonać się na przykładzie stosunków polsko-ukraińskich. Postępowanie Polski w stosunkach z Ukrainą nie zasługuje nawet na zaszczytną nazwę polityki, bo polityka powinna mieć jakiś cel, podczas gdy w tym postępowaniu żadnego celu dopatrzyć się niepodobna – jeśli nie uznać za taki obsesji Naczelnika Państwa, który najwyraźniej musi uważać, że wszystko, co może zirytować zimnego ruskiego czekistę Putina, musi być dobre dla Polski. W rezultacie doszło do tego że ukraińscy dygnitarze traktują Polskę tak, jak nie ośmieliliby się potraktować szanującej się prostytutki.
Polska jako skarbonka dla Żydów
No i wreszcie doszło do sytuacji, jaka przedstawiona została w notatce przeznaczonej dla ministra spraw zagranicznych. Umiłowani Przywódcy najpierw próbowali przy pomocy kłamstw zaprzeczać jej istnieniu, w czym sekundowała im rządowa telewizja, udowadniając, że jest zdolna do wszystkiego, a potem, kiedy faktu nie udało się już ukryć, zaczęła sprawę bagatelizować w stylu „Polacy, nic się nie stało!” Tymczasem się stało, bo z deklaracji sekretarza stanu Rexa Tillersona i oświadczenia rzeczniczki Departamentu Stanu wynikało, że na skutek nowelizacji ustawy o IPN, Polska może narazić na szwank swoje „interesy strategiczne”. Warto podkreślić, że Rex Tillerson swoje „zaniepokojenie” wyraził tuz po wizycie w Warszawie, gdzie rozmawiał, między innymi z Naczelnikiem Państwa Jarosławem Kaczyńskim. Jak wynika z wypowiedzi samego Jarosława Kaczyńskiego na konferencji prasowej po rozmowie z sekretarzem Tillersonem, nie rozmawiano o amerykańskiej ustawie S 447 HR 1226. O czym tedy rozmawiano, skoro Rex Tillerson wyraził potem „zaniepokojenie” nowelizacją ustawy o IPN? Czyżby Naczelnik Państwa tylko mu się pochwalił, że lada dzień zacznie degradować nieboszczyków? Tak czy owak, z tych deklaracji Departamentu Stanu wynikało, że USA znowu traktują Polskę wyłącznie jako skarbonkę dla żydowskich organizacji przemysłu holokaustu w Ameryce i dla Izraela. To jest gorsze od jakiejkolwiek egzotyki – ale właśnie takie są skutki wszystkich, opisanych wyżej, zaniedbań i zaniechań.